View Colofon
- "L’Affitto" translated to IT by Elisa Rossi,
- "Een bom in de nacht die de bergen verlicht" translated to NL by Finne Anthonissen,
- "Pronájem" translated to CZ by Štěpánka Huláková,
- "Sín titulo" translated to ES by Sara De Albornoz Domínguez,
- "O bombă luminează noaptea din Marão" translated to RO by Iolanda Vasile,
- "O arrendamento" translated to SR by Tamina Šop,
- "Bomba, ki je razsvetlila noč v Marãu" translated to SL by Maruša Fakin,
Marta Pustuła
Uma bomba a iluminar a noite do Marão
Zgrubiałe od pracy palce kaleczą mi policzki, kiedy wycieram łzy, które nie przestają płynąć. Jestem przekonana, że morze nie ma granic, i nie wiem, dlaczego wciąż się boję, że w środku jestem już martwa. Czy nie zaznam spokoju nawet wtedy, gdy już wszystko się skończy?
Nigdy nie widziałam morza, ale umiem wyznaczać ścieżki. Wody nie da się owinąć wokół palca, płynie, dokąd zechce, jednak ja potrafię nadać jej bieg i wykorzystać jej upór, zanim znowu mi się wymknie, ruszy ku zakamarkom i wypełni ogrom mojej niewiedzy. Nie ogarnęłam jeszcze bezmiaru zdumienia, z jakim podziwia się oceany, nie umiem czytać widnokręgów i brak już we mnie głębi, aby wypełnić morze ciekawości u czekających na mnie inspektorów.
Cóż mogę im powiedzieć? Co ja wiem? Chyba tylko tyle, że nie ma powrotu. Moja żałoba była dożywotnia, ale z tym umiałam sobie poradzić: ubierałam się na czarno, wypełniałam na ziemi zobowiązania, o jakie prosi dusza będąca już u Boga, powstrzymywałam się od wszelkich dziwactw – jakbym mogła sobie na nie pozwolić! – i przywykłam do życia w czerni. Ale nie wiedziałam jeszcze, jak smakuje tragedia, która puka do drzwi i obwieszcza, że każdy kolejny dzień będzie cięższy od poprzedniego. Dopiero wtedy poczułam, jak wielka czeka na mnie otchłań, chociaż już wcześniej podejrzewałam, że jest głęboka.
Czasami miałam poczucie, że życie księdza jest w niebezpieczeństwie. Raz powiedziałam mu nawet:
– Niech ksiądz ucieka do Francji, do rodziców. Tam nic złego księdza nie spotka.
On jednak sobie tylko znanym sposobem przezwyciężał strach, jakby przyszedł na świat wolny od słabości, i odpowiadał mi tak:
– Chrystus stawił czoła niebezpieczeństwu, chociaż wiedział, że zginie. Zdawał sobie sprawę ze wszystkiego, co go czeka, w jego mocy było uniknąć śmierci, lecz mimo to nie uciekał.
Niech Bóg mi wybaczy brak wiary wynikający w połowie z lęku, a w połowie z niewiedzy, ale odparłam:
– Ksiądz to nie Chrystus! Niechże ksiądz ucieka!
Spojrzał na mnie, a jego oczy były jak dzikie konie. Speszyłam się.
– Jeśli ucieknę, będę tchórzem.
Koniec rozmowy.
Od zawsze mieszkałam na wsi, a w moim życiu nie działo się nic ciekawego. Jestem stara i wszystko, co umiem, to kopać w polu i odczytywać pogodę po barwie i ruchu chmur nadchodzących znad wzgórz. Bieda lepiła się do nas jak brud do nóg. Moje dzieci chciały się z niej wyrwać, a ja je wspierałam. Zależało mi na nich bardziej niż na sobie samej. Patrzyłam, jak wyjeżdżają po kolei do Francji. Dostawałam od nich listy, pieniądze, zdjęcia ze ślubów, portrety wnuków, plany nowych domów. Najbardziej się cieszyłam, gdy mnie odwiedzały, chociaż rodziny im rosły i żyło im się coraz lepiej, a moja chatynka niewiele różniła się od zwykłej stodoły. Musiałam zobaczyć na własne oczy, jakie duże są te zbudowane przez nich domy, różne sprzęty i meble zakupione po to, żeby je zapełnić, przywożone ubrania na każdą okazję i ilości jedzenia, w jakie dzieci zaopatrywały się w mieście, i dopiero wtedy się przekonałam, czego nigdy ode mnie nie dostały. Przyglądałam się temu, ale nie było między nami winy ani żalu. Dawałam z siebie, co mogłam.
Pewnego dnia, już po śmierci męża, zawołałam sąsiadkę, żeby w zamian za jakieś przetwory przeczytała mi list od mojej Margaridy. Pisała, że jej najstarsza idzie już do szkoły i że chcą, by uczyła się w Portugalii. No to niech ją przyśle, a ja się nią już zaopiekuję, kazałam odpisać dziewczynie na kartce za dwadzieścia centavos, którą kupiłam w mieście. Następnego lata mała przyjechała na wakacje. Gdy dotarło do niej, że reszta rodziny wyjeżdża, a ona zostaje, zalała się łzami. Serce mi pękało, ale robiłam, co mogłam, żeby wnuczce było ze mną dobrze. Rok później dołączyła do nas jej siostra i już było łatwiej, bo kiedy dopadał je smutek, mogły się nawzajem pocieszać. Gdy chciały coś spsocić, rozmawiały po francusku, a ja udawałam, że się złoszczę, chociaż tak naprawdę mi się to podobało.
Aż w końcu Paula skończyła podstawówkę, a rodzicom zależało, żeby poszła do liceum w Vila Real. Ale jak oni to sobie wyobrażali, skoro nie było drogi z naszej wioski do miasta? Miała chodzić pieszo? Nie ma mowy, bo to ponad półtorej godziny w jedną stronę, nie mówiąc już o tym, jak u nas potrafi dać się we znaki pogoda, i latem, i zimą. Córka zrobiła więc tak: zebrała to, co miała, i to, czego nie miała, kupiła dom w Vila Real i poprosiła mnie, żebym zamieszkała w nim razem z dziewczynkami. Sporo mnie kosztowało, żeby przywyknąć do życia w mieście, gdzie kupuje się wszystko gotowe i spędza więcej czasu w domu niż na powietrzu, ale byłam już wtedy tak przywiązana do wnuczek, że pewnie poszłabym za nimi, gdziekolwiek by mnie potrzebowały, w dowolny zakątek świata. Tak stałam się gościem w swoich własnych stronach i zaczęłam dostrzegać to, czego nie widzi się od środka. Dopiero wtedy, gdy zabierałam dziewczyny w dzień wolny lub na wakacje na wieś, żebyśmy się zajęły ogrodem – bo wszystkie zwierzęta zostały albo zjedzone, albo sprzedane, albo oddane – dotarło do mnie, w jak strasznej żyjemy nędzy. Nie ma drogi, żeby w nagłej potrzebie mógł dotrzeć do nas samochód, nie ma telefonu, żeby porozmawiać z tymi, co na wojnie albo na emigracji, albo chociażby wezwać lekarza, nie ma prądu, żeby cokolwiek podłączyć… Zrozumiałam, że kto raz opuścił tę zapadłą dziurę, nie wróci już nigdy, i pierś spowiła mi czarna chmura, tęsknota za dziećmi i za wnukami, jeszcze większa, bo zrozumiałam, że tej rozłące już nic nie zaradzi.
Dom, w którym mieszkałyśmy w Vila Real, stał przy samym wjeździe do miasta, gdy mija się Cruz das Almas w kierunku Szkoły Przemysłowej. Był bardzo ładny i miał ogród, którego doglądałam, bo potrzebowałam czasami zanurzyć stopy w brudnej ziemi. Dom był dwupiętrowy, a wzdłuż okolicznych ulic stały piękne wille należące do inżynierów, nauczycieli i lekarzy. Jednym z nich był doktor Bento, który często pomagał nam, gdy ktoś umierał we wsi i trzeba było sprowadzić medyka i księdza. Innym był pan Felismino Morgado, sędzia, małomówny człowiek. We wtorki i piątki, dni targowe, żony wychodziły bardzo wcześnie ze swoimi służącymi, żeby wybrać najlepsze produkty, zanim ludzie nadciągający ze wszystkich okolicznych wsi zaleją rynek. Ja wolałam iść później, żeby spotkać się z którąś sąsiadką ze wsi i posłuchać nowin. Często ludzie prosili mnie o różne przysługi, które wyświadczałam im z radością, takie jak zaniesienie jakichś papierów do urzędu albo dopytanie o coś na poczcie. Siedziałam zamknięta w domu, miałam za dużo wolnego czasu i byle powód, żeby wyjść, mnie ożywiał, szczególnie jeśli mogłam coś dla kogoś zrobić. Z drugiej strony czułam się jak jakaś dziedziczka, wielka dama, bo nie musiałam zginać się wpół, żeby wydrzeć z ziemi coś do jedzenia, tak jak moi sąsiedzi, i te drobne uprzejmości, które im wyświadczałam, pomagały mi uspokoić sumienie. Wyrobiłam sobie już wtedy nawyk codziennego chodzenia na mszę i w trakcie którejś spowiedzi wyznałam, jak bardzo ciąży mi to, że żyje mi się lepiej od moich bliźnich.
Tymczasem z powodu licznych wydatków na utrzymanie domu moja córka i zięć zdecydowali się wynająć jego część. Budynek miał dwa piętra, więc przygotowaliśmy pokój i salonik na parterze. Obok znajdowała się łazienka do wyłącznego użytku lokatora. Na tym samym poziomie była jadalnia i kuchnia, a na piętrze mieściły się nasze pokoje i druga łazienka. Goście nie mieli dostępu do kuchni, ale mogli zamówić u mnie domowe posiłki.
Jedną z osób zainteresowanych najmem był ksiądz. Nie mnie było decydować o czymkolwiek i robiłam jedynie to, co kazała mi moja Margarida, ale gdy rozmawiałam z nią przez telefon, starałam się dać jej do zrozumienia, że wolałabym właśnie jego. Przede wszystkim dlatego, że to dobry wzór do naśladowania i że mógłby korzystnie wpłynąć na wnuczki, którym do kościoła nie było zbytnio po drodze. A także z powodu czegoś, czego nie da się wyjaśnić. Spodobał mi się i zrobił na mnie dobre wrażenie, pewnie o to chodziło. Margarida się zgodziła i wkrótce gotowałam już dla czwórki. Niedługo później zaczęłam powierzać księdzu wychowanie obydwu dziewcząt, które chodziły do liceum i potrzebowały kogoś, kto sprawowałby pieczę nad ich nauką, byłby w stanie ich doglądać i stawiać wymagania. Ja, jak już mówiłam, nie umiem czytać.
Czuję ból, dusi mnie, chcę stąd wyjść. Przez całe życie uporczywie prosiłam w modlitwach o parę rzeczy: żeby Bóg uchronił mnie przed śmiercią w stanie grzechu śmiertelnego, żeby dał moim bliskim zdrowie, żeby ustrzegł mnie przed zgorszeniem, żeby nie pozwolił, bym zaznała więzienia, szpitala ani sądu. Widać już, że mnie nie wysłuchał. Tylko nie wiem jeszcze, jakimi grzechami sobie na to zasłużyłam.
Pokój wynajęliśmy przed sześcioma laty i byłam bardzo zadowolona z naszego lokatora. Zawsze serdeczny, szczery, pogodny, a do tego posługujący się słowem jak mało kto. Tak jak przewidziałam, miał korzystny wpływ na wnuczki, które go słuchały i były mu posłuszne, a wszystkie udzielane przez niego rady prowadziły je ku dobremu. Nie zapomnę, jak pewnej nocy młodsza z nich, Lisete, skłamała podczas kolacji. Nie pamiętam już, o co chodziło, ale była to jakaś błahostka. Ksiądz przyłapał ją i parę razy powtórzył to samo pytanie, żeby dać jej do zrozumienia, że może się poprawić. Nie jestem pewna, czy opuściła lekcje albo, czy co, ale wiem, że spokojnie uświadomił jej, że nie wierzy w jej słowa, aby mogła powiedzieć prawdę, tymczasem dziewczyna szła w zaparte. Nie zmienił tonu głosu ani nie użył choćby jednego słowa, które mogłoby jej urągać lub ją upokorzyć, ale po jakimś czasie uzmysłowił jej, że wie, że to, co powiedziała, nie jest prawdą, i że nie znosi kłamstwa. Nie mam pojęcia, jak on to robił, tak bez krzyków, żeby się opamiętały. Nawet ja sama, chociaż nigdy nie rozmijam się z prawdą, zaczęłam się zastanawiać nad tymi wszystkimi chwilami, gdy z jakiegoś powodu coś przeinaczyłam lub przemilczałam… A to też może liczyć się jako kłamstwo.
Później nas opuścił. Wyjechał do Lizbony. Nie wiem dokładnie, czym miał się tam zajmować, ale zdaje się, że nadal nauczał w seminarium, tak jak do tej pory.