View Colofon
- "Diccionario del preso" translated to ES by Inés Sánchez Mesonero,
- "Slovar obsojenca" translated to SL by Martin Kastelic,
- "Rečnik zatvorenika" translated to SR by Ana Popović,
- "Dicţionarul Deţinutului" translated to RO by Elena Damaschin,
- "Vězňův slovník" translated to CZ by Monika Štefková,
- "Dicionário do Recluso" translated to PT by Vasco Gato,
- "Gevangeniswoordenboek" translated to NL by Sandra Verhulst,
Glosariusz osadzonego
Glosariusz osadzonego zawiera słowa i historie osadzonych z turyńskiego zakładu karnego Lorusso e Cutugno, osadzonych w V sekcji pawilonu C przeznaczonego dla „więźniów chronionych”. Powstał jako owoc dwuletnich warsztatów kreatywnego pisania, które odbywały się w więzieniu.
Każdy wie, co oznaczają słowa „dom”, „zima” czy „miłość”, ich znaczenie jest niepodważalne. Jednak w zakładzie karnym podlega ono przemianie, a przemiana owa wynika ze specyfiki miejsca: wewnątrz nie istnieje nic, co poza, słowa stają się prehistoryczne. Jakby skamieniały w przedwiecznej epoce. To właśnie w tych współdzielonych słowach tkwi moc, w słowach, które na wolności są zwykłe, w więzieniu zaś stają się palące.
Światło
Chociaż to glosariusz, brakuje mi słów, żeby opowiedzieć, jak się to wszystko zaczęło. Te ważne, te którymi powinnam się posłużyć, znalazły już właściwe miejsca i wkrótce się pojawią.
Mogę wam jedynie powiedzieć, że pewnego wrześniowego popołudnia czytałam Z zimną krwią. W którymś fragmencie Truman Capote pisze, że jeden z dwóch zabójców rodziny Clutterów, Perry Smith, przechowuje w celi osobisty słownik, „zbiór słów, które uważał za „ładne” lub „przydatne”, a przynajmniej „godne zapamiętania”.
Było w tym geście coś, co wydało mi się jednocześnie wspaniałe i dramatyczne.
Kolekcjonowanie słów wzruszyło mnie. Perry Smith miał wkrótce zostać stracony, a jednak zbierał wyrazy.
Nie jestem pewna, czy to właśnie od tego wszystko wzięło początek. Gdy dziś o tym myślę, sądzę że tak.
Owe słowa zdawały się posiadać szczególną wagę, ponieważ spisywał je nie zwykły człowiek, lecz ktoś, kto pewnej nocy zamordował cztery osoby. Siłą rzeczy jego wyborami musiała kierować jakaś paląca konieczność.
Jedynym sposobem, żeby się o tym przekonać, było wejść do więzienia, poznać więcej Perrych Smithów i u nich szukać wyjaśnienia.
Nie było to łatwe.
Ale udało się. Pewnego październikowego ranka. W Turynie, w zakładzie karnym Lorusso e Cutugno.
Otrzymałam możliwość poznania kilku osadzonych w ramach spotkań grupowych.
W środku eskortowały mnie dwie edukatorki. Weszłam do V sekcji pawilonu C, czyli specjalnego oddziału dla „więźniów chronionych”.
W więzieniu mówi się o nich infami, okryci hańbą.
Przez rok wracałam do nich co sobotę o 13, wychodziłam o 14.45.
Sama.
Pierwsze spotkania, zgodnie z założeniem, polegały na lekcjach gramatyki i ortografii.
Wkrótce przerodziły się w coś zgoła innego, rozdzierające, głębokie rozmowy.
Glosariusz był moją obsesją, choć jego zawartość wciąż pozostawała dla mnie tajemnicą.
Miałam ją poznać później, dopiero kiedy każdy z nich opowiedział mi już swoje życie. Nad znaczeniem niektórych słów zastanawialiśmy się razem. Poprosiłam, żeby je spisali i objaśnili.
Niektóre przynależą do więzienia i można ich używać tylko w jego murach. Inne do codzienności, lecz codzienności rozedrganych emocji. To miejsca, pseudonim, kilka rysunków, jeden czasownik.
Każde słowo posiada unikatowe znaczenie. Brałam pod uwagę każdy fragment, każdą wypowiedź, zostawiałam słowom wolną przestrzeń, bo tak należało uczynić.
Do każdej definicji jest przypisane imię i kara, którą odbywa jej autor. Imiona, siłą rzeczy zostały zmienione. Kary nie.
Gdzieś między tymi słowami opisałam też swoją historię, a raczej to, co ich historie we mnie zmieniły.
Kiedy dni zaczęły się wydłużać, powiedzieli, że to źle. Bo dla nich, w zamknięciu, światło jest dodatkową karą. I tak to wygląda ze wszystkim.
Wysłuchanie ich definicji „światła” zmieniło moją percepcję słów. Tak jakbym dotychczas oglądała je z zewnątrz. Teraz otwierały się ich wnętrza.
Mam na myśli że to, co na wolności jest dla nas błogosławieństwem, w zamknięciu przemienia się w przekleństwo.
Często gubiłam się w długiej i monotonnej przestrzeni czasu, jaką jest więzienie. Musiałam narysować mapę, żeby zapamiętać szlak.
Korytarz.
Jedyna droga, żeby się do nich dostać. Długi na dziewięćdziesiąt trzy kroki, szeroki na dwa sążnie.
Wzdłuż lewej ściany ciągną się pomalowane na błękitno grzejniki i rząd zakratowanych okien, za którymi widać dziedziniec i kontenery na śmieci.
Wzdłuż prawej ściany biegnie listwa w tym samym błękitnym kolorze co grzejniki, ściana jest pomalowana na rozrzedzoną zieleń.
Kiedy go przemierzam, czuję, że ogarnia mnie lęk. Korytarz jest pusty, nie licząc kota, który nigdy nie miauczy. Jego sierść jest mokra, bo z sufitu kapie woda, która zbiera się w kałuże rozgałęziające się jak żyły.
Raz spotkałam idącego z przeciwnej strony więźnia. Miał włosy w nieładzie, eskortowało go pięciu strażników, trzymali go za nadgarstki. Udawałam, że uważnie przyglądam się moim stopom.
Kiedy nasze zapachy się wymieszały, na zewnątrz stado wróbli zerwało się do lotu.
Mogę powiedzieć, że poznałam wielu Perrych Smithów, ale w żadnym nie odkryłam trującego czerwia, którego się spodziewałam. Nie wiem, niestety czy na szczęście.
Może to moja wina. Przywiązałam się do tych ludzi, do czekających na wyrok lub już skazanych.
Po każdym ze spotkań moje ciało zmieniało się w papierową masę. Czułam, że zostawiłam ich w środku, sam na sam z ich duszami.
Niektórzy wyszli na wolność, inni nie. Gdziekolwiek dziś są, niech Bóg im błogosławi.
Więzienie
Wchodząc do więzienia, wchodzisz w inny wymiar. Tu czas się zatrzymuje. Jak pod wpływem zaklęcia.
W więzieniu nie ma natury. To miejsce, które zbudowano po to, żeby ci było źle. Do niczego się nie przyzwyczajasz. To nie przyzwyczajenie, to przymus.
Ten przymus słyszysz w chrobocie klucza, którym cię zamykają i otwierają. Dniem i nocą. Jak długo?
Słyszysz te klucze już z oddali. Leżą na biurku klawisza lub pobrzękują przytroczone do munduru.
Są zrobione ze złota, początkowo myślałem, że śmieszkują.
To nieprawdziwe klucze, otwierają tylko bajkowe drzwi. Klucze czarownicy z Królewny Śnieżki.
W każdym razie, tak jak mówiłem, więzienie to straszne gówno. Zmieniasz się na jego kształt i podobieństwo, bo wsadzają cię tu na całe lata i trwasz tak, zalewa cię beton. Scalasz się z nim.
Mattia, zabójstwo
W drodze do więzienia tramwaj biegnie ulicą, na skraju której stoi prostytutka. Prostytutka przechadza się w tę i z powrotem, nie jest biała, nosi bezużyteczne szorty. Co jakiś czas opiera się o koślawe krzesło, które na chodniku zamiast w domu wydaje się nie na miejscu.
Później tramwaj skręca w stronę więzienia. Zmiana krajobrazu jest wyczuwalna, przyroda chmurnieje. Z zewnątrz więzienie wygląda na stare i opuszczone.
Na Google Maps widać je z góry, to szary prostokąt. Wokół mnóstwo zaparkowanych samochodów, kilka kolumienek drzew z okrągłymi koronami, które wyglądają jak plamy zieleni. Można przybliżyć tylko do stróżówki, nie dalej. Po stronie dla rodzin – mężczyzna znieruchomiały przed wejściem, drugi siedzi na sąsiedniej ławce. Natomiast po stronie cywilów – mężczyzna w jeansach trzyma ręce w kieszeniach. Nieco dalej widać jakąś parę, a jeden pan czeka na zwrot dowodu osobistego. Z głębi wyziera fragment sekcji, niebo jest ciężkie, wydaje się, że wkrótce przyjdzie ulewa. Kiedy powiększyć obraz jeszcze bardziej, robi się ziarnisty, a więzienie spowija mgiełka, jakby znajdowało się pod wodą.
Kasacja
Kasacja to trzeci proces, kiedy ci mówią, czy wychodzisz, czy zostajesz w środku. Zwykle potwierdza pierwsze dwa orzeczenia, ale czasem przywraca nadzieję. Widziałem multum kolegów, którzy zdawali się mieć przekichane, a tymczasem znów przeszli wszystkie kolejne apelacje. Mówimy na przykład: „Odpuść se już z tą kasacją”, jak ktoś w kółko wałkuje jeden temat, bo na tym właśnie polega Sąd Kasacyjny.
Budda, 43 lata za porwanie
Długo siedzieliśmy z Buddą w milczeniu, zanim powiedział, jakby otrząsając się z wiotkiego snu:
– Historia, która mnie poruszyła najbardziej, dotyczy dziecka. Ale wolałbym nie drążyć.
– O jakim dziecku mówisz? – zapytałam.
– Wiesz, dlaczego wołają na mnie Budda? – spoważniał, wpatrywał się we mnie intensywnie. – Zaczęło się od tamtego dziecka. Jak go przynieśli do domu, był cały utytłany błockiem, jak jakiś dzikus. Blond jego loczków schował się pod pyłem. Jego mama ciągle go przytulała, kończyła jednego przytulasa i zaraz zaczynała od nowa, więc to wyglądało, jakby w ogóle go nie wypuszczała, chyba tylko po to, żeby se odetchnął. Ja go nie widziałem, uciekłem, zanim przyjechali, ale ludzie mi opowiedzieli. – Obracał w palcach cukierka, wreszcie odwinął go z papierka. – Dzieciak jeszcze długo chodził jakiś taki lewy – podjął, rozgryzając cukierek na dwoje. – Jakby się zepsuł, tak jak samochód, pociąg albo jakiś mikser, po prostu coś, co wcześniej działało. No właśnie, wyglądał jak szwankujący mikser. Zaczął rysować postacie, które mnie przypominały, ogromni faceci na całą kartkę. Wszyscy biali, żadnych kolorów, jakby chciał mnie rozjaśnić. Raz, minęły już ze dwa miesiące od tamtego, obok jednego z tych gigantów napisał „Budda”. Napisał to czarnym, czarnym jak noc flamastrem, no i potem tak mazał, że wyszedł z tego jeden wielki bazgroł. Nie wiem, czemu mnie tak nazwał. To znaczy nie wydaje mi się, żebym go przypominał. – Budda odetchnął głęboko i powiedział: – To był trochę dziwny dzieciak, i to już od raz. Na początku budził się co noc i zaczynał biegać po całej chałupie, a z tymi miękkimi stópkami brzmiał jak kot. Nawet mnie nie wkurzał, najważniejsze, że siedział cicho i nawet nie pisnął. Ale któregoś dnia usłyszał, jak Sasà woła mnie po imieniu i też mnie zawołał. No to go porządnie zlałem i związałem. Jednak tak się pewniej czułem.