View Colofon
- "De viltstift" translated to NL by Pavle Trkulja,
- "Carioca" translated to RO by Virginia Popovic,
- "O Marcador" translated to PT by Ilija Stevanovski,
- "Fixa" translated to CZ by Markéta Chlebovská,
- "Pennarello" translated to IT by Sara Latorre,
- "El rotulador" translated to ES by Ivana Palibrk,
- "Flomaster" translated to SL by Natalija Milovanović,
Marta Pustuła
Flamaster
Na początku rozmowy Robert siedzi na sofie sam, na lewo od plamy, którą Sven zrobił kilka miesięcy temu czerwonym flamastrem. Chce wiedzieć, jak się czuję, czy apteki i sklepy są otwarte, czy mam wszystko, a może czegoś potrzebuję, i co zrobię, jeśli coś się stanie. Dobrze, otwarte, mam, nic się nie stanie. Codziennie pyta o to samo, a ja każdego dnia odpowiadam to samo. Po siedemnastej nic się tu nie dzieje. Lockdown jest właśnie po to, żeby nic się nie działo – ciśnie mi się na usta, ale milczę, tak będzie lepiej. Robert mówi, że chce mu się pić, i wstaje po szklankę wody. Autobusy nie kursują, wszyscy są w mieszkaniach, na ulicach tylko policja, pogotowie, dostawcy jedzenia na rowerach. Od razu pierwszego dnia zainstalowałam odpowiednią aplikację, ale nigdy niczego przez nią nie zamówiłam. Wszystko, czego potrzebuję, kupuję przed godziną policyjną, a potem zamykam się w mieszkaniu. Pracuję.
Wieczorami najczęściej koresponduję z Aną. Wspólnie pracujemy nad tekstem, czasem pijemy razem piwo na Zoomie. Ona jest w domku letniskowym przyjaciół, wróci, kiedy miasto się otworzy. Proponuje mi, żebym zabrała się z nimi, gdy przyjadą po jedzenie. Będzie mi lepiej w lesie, mają tam internet, zioło, miejsca wystarczy dla wszystkich. Chętnie, ale nie wiem, co z Robertem i dziećmi. On na pewno też chciałby pojechać, a ja wolę nie mieć go na karku, kiedy poznaję nowych ludzi.
Media podają już tylko statystyki, trąbią o liczbie miejsc w szpitalach i jakiejś nowej globalnej normalności, przez co moja osobista normalność wydaje się banalna. Przyzwyczajam się do widoku z okna w sypialni, ciszy w salonie, nazwy mleka. Jakbym stała się jedną z bohaterek Any i sprawdzała, jaką ścieżką prowadzi moja historia. Mieszkanie, w którym planowałam spędzić miesiąc, mieści się w jednym z socjalistycznych bloków, budowanych na potęgę po II wojnie światowej. Na lotnisku czeka na mnie przedstawiciel organizacji przyznającej stypendium. Odwozi mnie na miejsce, pomaga z bagażem. Wjeżdżamy windą na dwunaste piętro, a potem schodzimy schodami na jedenaste. Nie pytam dlaczego, idę za nim jak za przewodnikiem turystycznym: kuchnia, sypialnia, salon, miejsce do pracy. Na pierwszy rzut oka moje nowe lokum mogłoby się znajdować w dowolnym miejscu na świecie. Sofa Ektorp w kolorze antracytowym, musztardowy fotel Strandmon, biały regał Billy, a na nim luźno poukładane książki, które poprzedni mieszkańcy napisali, przetłumaczyli albo je tutaj zapomnieli. Zostawia mi klucze i hasło do internetu, życzy mi miłego pobytu i powodzenia w pracy. Wychodzi. Próbuję sobie przypomnieć, kiedy ostatnio byłam sama. Jeszcze przez wiele dni nie jestem pewna, czy to dobrze, czy źle.
Sven wbiega w kadr, spocony i szczęśliwy. Pokazuje wymiętą kartkę, na której dinozaur gania ludzi i przewraca budynki. Przybliża rysunek do kamery i mój ekran zakrywa żółte śmiejące się słońce, wystające zza niebieskiej chmury. Gdzie jest Margo? W pokoju, uczy się. Robert ją woła, ale ona nie może przyjść, ma jutro sprawdzian, czemu w ogóle zawracamy jej głowę. Robert odpuszcza. Pierwszy raz pyta mnie wprost, kiedy wrócę do domu. Uważa, że najlepiej dla wszystkich byłoby, gdybym wróciła, póki latają samoloty.
– Naprawdę myślisz, że zawieszą loty? – pytam, ale nie czekam na odpowiedź. Teraz mnie chce się pić, muszę się też wysikać.
To moja pierwsza dłuższa podróż, odkąd urodziłam Svena, nie licząc sporadycznych wyjazdów na weekend do rodziców, ale nawet wtedy miałam ze sobą jego skarpetkę. Jej zapach, bawełna na policzku, stópka syna na moim palcu wskazującym służyły mi za placebo przynoszące ulgę w rozłące. Z Margo było inaczej, do narodzin Svena właściwie się nie rozstawałyśmy. Potem weszła w okres dojrzewania i teraz prawie ze mną nie rozmawia. Pewnie działam jej na nerwy mniej więcej tak jak Robert mnie, kiedy oczekuje, żebym precyzyjnie odpowiadała na jego pytania, kochała wycieczki górskie, nie traktowała Svena jak bobasa i pielęgnowała w sobie ciekawość świata, którą ujęłam go przed laty. Nie uważam, że świat przestał mnie interesować, wręcz przeciwnie, po prostu nie mam już ochoty prowadzić jałowych rozmów o śladzie węglowym, nierównościach społecznych albo przemyśle filmowym, który eksploatuje temat podporządkowania tylko po to, żeby na nim zarobić krocie. Bardziej mnie interesuje, dlaczego Margo ubiera się jak skrzyżowanie drag queen i niedźwiedzia, ale ona nie chce o tym rozmawiać. Robert twierdzi, że mam sobie darować takie pytania. Córka za kilka miesięcy odkryje jakąś nową fascynację, bezsensowną dla wszystkich poza nią samą.
Kiedy znikam z ekranu, Margo jednak wychodzi z pokoju, ale niechętnie, jak za karę. Ma na sobie zbyt dużą pluszową bluzę, kaptur zasłania jej twarz, a z rękawów wystają tylko jaskrawo pomarańczowe sztuczne paznokcie. Zza drzwi widzę, jak siada na brzegu sofy, spokojna niczym nieruchomy kadr, tylko czasem porusza długimi fioletowymi rzęsami. Sven przytula się do Roberta i Margo, łasi jak kot, głowę kładzie na kolanach siostry, a stopą uderza w ramię ojca. Robert milczy, czeka, aż wrócę. Palcem wskazującym dociska okulary. Nie widzę śladu, który oprawki zostawiają na jego nosie, ale wiem, że tam jest. Uprzedzając pytanie, zaczynam opowiadać, jak mi idzie książka.
Dopiero teraz, kiedy pierwsza wersja przekładu jest skończona, mogę zacząć myśleć o prozie Any jako o dziele artystycznym. Dla mnie każdy tekst to zagadka do rozwiązania na wielu poziomach, konstrukcja z lego, którą muszę rozłożyć i przeanalizować w najdrobniejszych szczegółach. Potem składam ją tak, żeby odpowiadała oryginałowi, choć do dyspozycji mam nieco inny zestaw klocków. Na szczęście z rękopisem dostałam też wskazówki Any zapisane w komentarzach dołączonych do dokumentu. Przy wyrażeniu „dom zdrowia” napisała: „Nie tłumaczyć jako ośrodek zdrowia, przychodnia itp. »Dom zdrowia« musi zawierać słowo »dom«, jak »dom młodzieży«, »dom związków zawodowych«, »dom strażaka«”. Przy frazie „zaprzestanie pracy” zaznaczyła: „nie strajk”. Przy terminie „podstawowa jednostka pracy łączonej” widniał komentarz: „Sądzę, że to jasne, proszę dać znać, jeśli trzeba wyjaśnić”. „Dużo było domów w tym waszym socjalizmie”, zapisuję w dokumencie. Dodaję uśmieszek, nie oczekuję odpowiedzi. Ana jednak wraca do mojego komentarza w trakcie jednej z naszych nocnych rozmów. Od razu zaczynam się denerwować, jakby to był początek męczącej bitwy na opinie i definicje, do których przyzwyczaił mnie Robert. Wywiązują się, kiedy najmniej się ich spodziewam, przy herbacie i ciastku, podczas biegania albo kiedy przerzucamy pranie z pralki do suszarki. Na początku aktywnie uczestniczę w rozmowie, potem tylko przytakuję, czekam, aż Robert skończy.
– Może wydaje ci się, że ten kraj istnieje tylko w słownikach pojęć nieistniejących – mówi Ana – ale nie mam ci tego za złe. Nie twoje życie, nie twoja przeszłość, nie twoja rzeczywistość. Bardziej mnie martwi, że większość ludzi stąd zachowuje się tak, jakby zmiana systemu przychodziła sama z siebie, jak zmiana pogody. Był deszcz, teraz jest śnieg, jutro będzie wiatr. Albo jeszcze gorzej, jak gdyby Jugosławia zniknęła niczym pieprzona Atlantyda: zatonęła w morzu, nigdy jej nie było, jej istnienie to tylko mit, niewiarygodna historia, do której każdy może coś dodać albo ją zanegować.
Potem Ana opowiada o ochronie zdrowia, prawie wyborczym dla kobiet od 1945 roku, mieszkaniach robotniczych, ośrodkach wypoczynkowych i bezpłatnej edukacji, a ja dalej myślę o Atlantydzie.
W rzadkich, lecz intensywnych chwilach bezsilności, kiedy nic nie mogłam zrobić, a chciałam, żeby Robert się zamknął, Margo odezwała, Sven przestał tak szybko rosnąć, wyobrażałam sobie, jakby to było, gdybym po prostu zniknęła. Wstała i wyszła, a oni raz w życiu musieliby się zastanowić, gdzie jest Silvija, i nie byłoby nikogo, kto by odpowiedział na to pytanie. Ale teraz, kiedy faktycznie zniknęłam na jakiś czas, jest mi wstyd.
– Zastanawiam się nad tym, czy nie pojechać do tej pisarki Any – mówię, siadając do laptopa. – Gdzieś za miasto. Odizolujemy się, a jednak będziemy wolne, jakby nie było pandemii. – Sven jest pochłonięty zabawą, to, co właśnie usłyszał, nie robi na nim żadnego wrażenia, równie dobrze mogłabym powiedzieć, że nigdy nie wrócę. – Tam będziemy mieć najlepsze warunki do pracy. – Co prawda, ustaliliśmy już na początku roku, że wracam dopiero pod koniec miesiąca, ale chcę dobrze umotywować swoją decyzję. Robert kręci głową i kładzie dłonie na kolana. Odwraca się do Margo, ale ona przygląda się swoim paznokciom, porusza palcami, jakby przepuszczała przez nie fale.
– Słyszysz to? – Robert jest zaskoczony, trochę zły, że nie może zasłonić się pandemią. Margo zerka na niego.
– Słyszę – mówi, a potem zwraca się do mnie: – To ja już lepiej sobie pójdę, robi się niefajnie i… to chyba potrwa. Chodź Sven, mama musi poważnie pogadać z tatą, to nie dla dzieci, no już. – Brat idzie z nią, posłuszna zabawka, łapie ją za rękę, spokojny w swoim naiwnym przekonaniu, że nic złego nie może się stać, a potem zaczyna jej opowiadać, że dinozaury są najpotężniejsze na świecie, bo już nie istnieją.
Razem z nimi znika też ostatnia szansa, że jeszcze choćby przez chwilę będziemy się zachowywać jak dorośli: wykształceni, zatroskani losem planety i społeczeństwa, gotowi akceptować różnice i rozwiązywać konflikty bez sięgania po przemoc, skorzy do ustępstw i rozumienia potrzeb drugiego człowieka. Robert i ja, silni jak dinozaury, zostajemy sam na sam, zbliża nas wspólne milczenie. On jest zapatrzony we własny obraz w dolnym rogu ekranu, ja patrzę na zagłębienie w bladozielonej sofie, gdzie zawsze siedzę i gdzie kilka miesięcy temu Sven rozlał tusz z flamastra.