View Colofon
- "Een gelukkig einde" translated to NL by Pavle Trkulja,
- "O final feliz" translated to PT by Ilija Stevanovski,
- "Lieto fine" translated to IT by Sara Latorre,
- "Srečen konec" translated to SL by Natalija Milovanović,
- "Final feliz" translated to ES by Ivana Palibrk,
- "Un final fericit" translated to RO by Virginia Popovic,
- "Šťastný konec" translated to CZ by Markéta Chlebovská,
Marta Pustuła
Szczęśliwe zakończenie
Obudził mnie deszcz. Wdarł się w mój sen, w pierwszej chwili nie wiedziałam, skąd pochodzi. Niósł mnie bezkres Pacyfiku. To na pewno był Pacyfik, wyglądał identycznie jak w telewizji. Dryfowałam przez turkus i kryształ. Tak mówią w filmach dokumentalnych, „turkus i kryształ”. Z bioder zwisały mi perełki ozdabiające bikini. Mój pierwszy, dziecięcy kostium kąpielowy – pamiętam go ze zdjęć. Kiedy poprawiałam supeł, niebo opuściło zasłonę. Ciężkie krople spadały mi na czoło, były coraz gęstsze i większe, aż woda pokryła cały świat. Porwała mnie w objęcia i przylgnęła szczelnie, jak szczelna macica. Machnęłam rękami, żeby popłynąć, ale się obudziłam. Szkoda, chciałabym nauczyć się pływać. Przynajmniej zrozumiałam, że ocean nie jest żadnym rozwiązaniem.
Od dzieciństwa mam intensywne sny. Skomplikowane i ekscytujące, zupełnie różne od tego, co na jawie, którą zdominowały liczby. Szczegółowe ewaluacje komputerowe. Księgowe obliczenia i rachunki fiskalne. Netto i brutto. Stawki na ubezpieczenie zdrowotne i społeczne. Część na konto, część do koperty. Minęły wieki od czasów, kiedy płacono mi przelewem. Staram się o tym nie myśleć. Trzydzieści lat temu też nie myślałam za wiele. Byłam jak wszyscy. Pod koniec straconego dnia zawsze cieszyła mnie perspektywa snu. Tymczasem dziś rano wstałam na pierwszy dźwięk budzika. Czekało mnie pranie, pakowanie, opłacanie zaległych rachunków i potwierdzenie terminu w biurze turystycznym. Irena – pracownica, która sprzedała mi ten pakiet – regularnie przypominała o niezbędnych przygotowaniach do podróży. Zasypywała mnie radami, polecała godne zaufania agencje ubezpieczeniowe i polisy. Pokornie się wycofała, kiedy odwarknęłam, że nic z tych rzeczy nie jest mi potrzebne i albo da mi wreszcie spokój, albo rozważę zmianę biura. Tak samo zareagowałam, kiedy wspomniała, że w ofercie mają też ekskluzywne rejsy w podobnym przedziale cenowym. Spojrzała na mnie zmartwiona, jak gdyby nie była pewna, czy pobyt w ciepłych krajach to odpowiednia dla mnie opcja. Ostro jej przerwałam. Na co dzień nie rozmawiam z ludźmi, więc mój stopień tolerancji na bzdury jest raczej niski. Jej też nie jest łatwo. Mogłam dać jej z liścia, a ona musiałaby kiwać głową z sympatią i mówić: „rozumiem, proszę wybaczyć, że się wtrącam, chciałam tylko pomóc”, bo było to wliczone w cenę podróży. Pamiętam nasze pierwsze spotkanie i niedowierzanie Ireny, kiedy zażądałam oszacowania kosztów jednej z najdroższych ofert w ich biurze. Idę o zakład, że liczyła na rezerwację podróży do Bečiciów albo na Chalkidiki. Gdy do niej dotarło, o co mi chodzi, jej twarz rozpromieniła się na myśl o najwyższej premii.
Szyby pękały od uderzeń deszczu. Poczłapałam w stronę tarasu i wyjrzałam przez żaluzje. Po drugiej stronie ulicy cień Mariny poprawiał firankę. Oczywiście, już wstała. Moja przyjaciółka każdego ranka wstaje kwadrans przed siódmą. Gdy jej pokój się wietrzy, Marina płucze sobie usta olejem z pestek dyni, a potem go połyka, żeby odtruć organizm. Sama sobie przepisała tę alternatywną terapię. Wierzy, że istnieją metody, które mogą zakonserwować ciało. Raz przeszło mi przez myśl, że może to prawda, ale szybko zmieniłam zdanie.
Poranne rytuały zajmują Marinie jeszcze pół godziny. Najpierw słucha prognozy pogody, potem wykonuje zalecone przez fizjoterapeutę ćwiczenia, a na końcu ceruje dziury w ubraniach. Uraz kręgosłupa zmusił ją do przejścia na wcześniejszą emeryturę. Marina się nie poddaje. Wierzy w happy end i zamierza być na niego przygotowana. Do sklepu, piekarni czy kwiaciarni zawsze wychodzi w pełnym makijażu, z pomalowanymi paznokciami i wysoko podniesioną głową. Kolczyki dopasowuje do ciuchów, torbę do butów, uśmiech do spojrzenia rozmówcy. Kiedy wraca z zakupów, wstawia owoce do wiklinowego kosza, a kwiaty do wazonu, warzywa obiera i dusi na słabym ogniu. Jeśli ma niszczyć sobie zdrowie, mówi, to tylko w knajpie. Nie przepuszcza żadnego spotkania z koleżankami i kolegami z dawnej pracy, raz w miesiącu bawią się do świtu. A potem znowu zbilansowana dieta, wczesne wstawanie, codzienne spacery, olej z dyni. Dwanaście lat starsza ode mnie, kto by pomyślał. Kocimi pazurami trzyma się świata i nie zamierza odpuścić. Na szczęście albo nieszczęście, mnie też nie odpuszcza. Za każdym razem, kiedy na Facebooku wygrywa bilety do teatru albo planuje darmową wycieczkę po rzymskich tunelach pod Belgradem, namawia, żeby z nią iść. Chodzi wszędzie, a do domu zawsze wraca silniejsza. Potem opowiada, jak było. Wczoraj w nocy zadzwoniła zapytać, czy pamiętam słowa popularnego w naszym dzieciństwie hitu, tego o mieście i falach. Tytuł miałam na końcu języka, ale nie mogłam sobie przypomnieć. Trochę mnie to zmartwiło, głównie ze względu na nią.
Dla Mariny wstaję, myję zęby, odpowiadam na telefony – zniosę wszystko, byle nie tłumaczyć się jej z bałaganu i niedbalstwa.
W zeszłym miesiącu znalazłam martwego psa za garażem. Psy, kiedy przeczuwają śmierć, chcą być same. Unikają ludzi i ostatnie godziny życia spędzają daleko od ciekawskich oczu. Leżał zwinięty między przenośnym garażem a kontenerami. Jego pysk, zlepiony uschniętymi smarkami, wyglądał, jakby zastygł przy ostatniej próbie wdechu. Wokół gruszkowatej głowy roiły się muchy, a z nozdrzy wystawały zielone skrzydełka. Gdyby nie to, pomyślałabym, że śpi. Wyciągnęłam z torby telefon i ukradkiem, żeby mnie nikt nie widział, zrobiłam mu zdjęcie. Wstrząśnięta Marina nie chciała tego oglądać, tylko z obrzydzenia zacisnęła wargi:
– Nie wiem, co cię w tym fascynuje. Zwierzęta, inaczej niż ludzie, na nic nie mają wpływu
– Ludzie to też zwierzęta – odpowiedziałam. Była to typowa drobna złośliwość wymierzona przeciwko rozsądnej i spokojnej Marinie. Wprowadzam zamęt w jej poukładane życie, jakbym w tajemnicy przygotowywała ją na niespodzianki czające się za rogiem. Na to, co może nastąpić. Marina na razie wie tylko, że sprzedałam mieszkanie i jadę na urlop.
Usiadłam na krawędzi łóżka i zaczęłam się ubierać. Nowe leki wywołują u mnie mdłości i uczucie ciężkiej głowy. Nauczyłam się funkcjonować z niewidzialną ośmiornicą, która kurczowo trzyma się mojego tułowia, a mackami obejmuje kończyny. Jest moim zwalistym dziesięcioletnim dzieckiem, nie mogę się od niej odczepić. Dlatego chodzę, śpię, myślę w jej towarzystwie, wydaje mi się, że jest ze mną od zawsze. Ale teraz jest inaczej. Ostatnio mam słabsze krążenie, noszę podwójne skarpetki i rękawiczki bez palców. Z trudem zakładam sweter. Dół piżamy zdejmuję na końcu. Raz, kiedy podniosłam się z łóżka, na prześcieradle zobaczyłam nieprzyjemną niespodziankę. Morka czerwona plama. Jedynym szczęściem, jakie mogło mi się przytrafić w piekle rozpadającego się ciała, było zatrzymanie cyklu. Ale teraz, po wielu miesiącach, znów krwawię. Organizm mnie przeprogramowuje, przyzwyczaja do ciągłych zmian. Robi w konia, krótko mówiąc. Hashimoto zawsze był trudnym gościem, a od zeszłego miesiąca jest z nim coraz gorzej.
Znalazłam stare opakowanie podpasek. Rozpakowałam zieloną folię i przylepiłam cienki kawałek do bawełnianego dna wysłużonych majtek, wyjętych z kosza na starą bieliznę. Normalnie nie gromadzę starych rzeczy, nie mam natury chomika. Niektórzy ludzie niczego nie wyrzucają. Półki i gablotki mają wypełnione bibelotami, na których osiada kurz, ale nie potrafią niczego się pozbyć. Nie jestem taka. Ja nie zbieram, ja pamiętam. Przedmioty mnie przytłaczają, za dużo oczekują, zajmują miejsce i wypełniają codzienność, wymagają opieki, niszczeją, a potem jeszcze muszę nosić po nich żałobę. Pamięć to mój konik, każdego dnia uzupełniam kolekcję o nowe wspomnienie. Może dlatego myśl o definitywnym odejściu nie sprawia mi trudności.
Większość rzeczy już spakowałam i zniosłam do wynajętej piwnicy. Szuflady i szafki są wyczyszczone. Na stole została książka, wciągający kryminał, i dokumenty – paszport, karta choroby, recepty na lekarstwa, które muszę wykupić, wyciąg z zakładu ubezpieczeń społecznych:
Wiek: 53
Płeć: kobieta
Stan cywilny: panna
Dzieci: brak
Rodzice: nie żyją
Wykształcenie: szkoła średnia o profilu ekonomicznym
Zatrudnienie: bezrobotna
Staż pracy: 8,2 roku
Doświadczenie zawodowe: 32 lata
Decyzja komisji: pomoc socjalna nie została przyznana
Marina to podejrzliwa koza, nudziara. Pyta, co robię całymi dniami. Mówi cicho, ale dobitnie, podkreśla każde słowo. Znamy się od dawna, na pewno podejrzewa, że ukrywam coś ważnego. Nie mogłam powiedzieć prawdy, a nie umiałam jej okłamać. Nie chcę widzieć wyrazu jej twarzy, kiedy powiem jej o swoich planach – boję się, że mnie nie zrozumie. Wykręciłam się sianem:
– Załatwiam sprawy przed podróżą
Marina myśli, że wykupiłam tę podróż, aby nadrobić przynajmniej część tego, co mnie ominęło w życiu. Według niej za trzy tygodnie wrócę odmieniona i będę taka jak ona: pełna motywacji i nowo odkrytego spokoju, zamieszkam w kawalerce kupionej za resztę pieniędzy.
Już się nie boję bólu. Najbardziej przeraża mnie wizja, że w pełni świadoma i bezsilna będę leżeć w łóżku pod popękanym sufitem i gapić się na płaski ekran. Wędrówka przez las też będzie boleć, i chłodne morze, i plecak na plecach, i kamienie pod podeszwami. Będzie boleć wzdęty brzuch, płuca, kręgosłup, język w ustach, ale to minie. Przyroda jest niezgłębioną planetą, chcę w nią wejść najgłębiej, jak potrafię. Innych pragnień nie mam.
Mój guzek, moja wolność. Gdyby się nie pojawił na ekranie i nie zaanonsował miliardów swoich łakomych dzieci, może nigdy nie zdecydowałabym się opuścić starego mieszkania. Właściwie nie pamiętam, jak długo tu są, te dzieci, dawno nie robiłam prześwietlenia tarczycy. Gdy poczułam się gorzej, zgłosiłam się do lekarza, zakładając, że powinnam zmienić terapię, zresztą, nie pierwszy raz. Wizytę trzeba umówić kilka miesięcy wcześniej, dzięki czemu pół roku spędziłam w błogiej niewiedzy. Za ból gardła obwiniałam wirusy. Marina ciągle przynosi mi jakieś zarazki. A potem usłyszałam diagnozę: anaplastyczny rak tarczycy. Lekarka oznajmiła, że straciłyśmy dużo czasu i należy szybko działać. Więc działałam.
Nie wierzę w Boga. Wierzę w Marinę i ciemnoskórego człowieka w plastikowych klapkach, który przy wejściu do wsi czeka na ludzi z Zachodu. Jego obecność zapewnia im bezpieczeństwo przed kieszonkowcami i bandami partyzantów. Prowadzi do miejscowego czarownika, przelicza pieniądze i wpuszcza do niskiego, ciemnego pokoju z klepiskiem zamiast podłogi. Wierzę, że ten człowiek, chudy, uwięziony w swoim ciele, wie, jak zdobyć pistolet. Będzie próbował się targować, nie wiedząc, że jestem gotowa oddać wszystko. Kiedy nie będę już w stanie cieszyć się wodą i deszczem, kiedy nawet otwarcie oczu i wypicie łyka herbaty staną się mordęgą, wszystko, co mam, będzie jego.
Przespałam prawie cały dzień. Czasem zmęczenie zwala mnie z nóg na godzinę albo dwie, niekiedy na dłużej. Mimo wszystko nadal przestrzegam zasady, że nocny odpoczynek ma sens, tylko jeśli wezmę prysznic, zdejmę ubrania i umyję zęby. Do łóżka wchodzę, kiedy gaśnie światło w pokoju Mariny. Powietrze pachnie deszczem. „Fale zaleją to miasto – przypominają mi się słowa piosenki – i cofną mnie z powrotem w sen”. O świcie odezwę się do Mariny.