View Colofon
- "MONDOBOIA" translated to IT by Sara Latorre,
- "Vogels vliegen niet over buitenwijken" translated to NL by Pavle Trkulja,
- "A Aguardente que mata" translated to PT by Ilija Stevanovski,
- "La mortífera" translated to ES by Ivana Palibrk,
- "Ptice ne preletavajo primestnih naselij" translated to SL by Natalija Milovanović,
- "Skorosmrtelná" translated to CZ by Markéta Chlebovská,
- "Aproape mortală" translated to RO by Virginia Popovic,
Marta Pustuła
Niekrolog
DISCLAIMER: Niekrolog (Skorosmrtnica) to zbiór opowiadań składający się z sześciu cyklów (Pewna nieoczekiwana wiadomość, Nad przedmieściami nie latają ptaki, Szkice z minibusu, Niekrolog, Na usta, Jeśli nas bombardowaliście). Każdy cykl zawiera pięć opowiadań, mają one charakter otwarty, często brakuje im wstępu, a ich punktem wspólnym jest przestrzeń. Jako całość zbiór Niekrolog stara się humorystycznie i ironicznie opowiadać o poważnych i jednocześnie codziennych sprawach człowieka, który znalazł się w momencie granicznym – osobistym lub dziejowym.
CYKL: NAD PRZEDMIEŚCIAMI NIE LATAJĄ PTAKI
Prowincjonalne domy kultury przeobraziły się w sklepy, przed którymi kilku facetów w gumowych klapkach marki Abibas łoi piwo. Jeden mówi „politycy to złodzieje”, drugi klnie siarczyście, trzeci spluwa za siebie, a czwarty, jeśli akurat tu jest, cicho wdeptuje w ziemię blaszany kawałek odłamany z rynny. W takim towarzystwie trudno spotkać Jovana Vokanovicia – jedynaka, potomka sławnej rodziny z Desmirovca, posiadacza niepełnego wyższego wykształcenia, a także człowieka o wyrafinowanych zainteresowaniach, który wakacje spędza na greckim wybrzeżu. Jovan zazwyczaj nie robi zakupów w tym sklepie zawalonym lokalnymi produktami klasy c, spośród których najbardziej odstręcza go widok wytłaczanki pełnej obsranych jaj, stojącej tuż obok kasy. Kiedy nie czuje się na siłach pojechać do miasta i tam zaopatrzyć się w wysokiej jakości towar niemieckich i francuskich producentów, o których jako dyplomowany ekonomista in spe wie wiele, zmusza się do rejsu przez mielizny sklepiku. Byłoby mu łatwiej, gdyby nie musiał spotykać tam kasjerski Jagody Velikić, wysokiej jak krzyż przed cerkwią w Desmirovcu i ciemnej jak zimowe powietrze w pobliskiej Opornicy. Zęby Jagody, obecnie nadgniłe i czarno-żółte, były pierwszymi, z jakimi zetknął się język Jovana Vokanovicia. Przy każdym jej spojrzeniu przypomina sobie tamten wieczór w klubie bilardowym i nieprzyjemny dreszcz wstrząsa nim na myśl, że zostali razem i teraz całuje ją w te szczerbate usta. „Te szczerbate usta”, właśnie tak je nazywał, kiedy próbował oddzielić sklejone banknoty, patrzył przy tym na obsrane jaja, byle tylko uniknąć spotkania twarzą w twarz z wyjątkowo smutną Jagodą Velikić. Blask jej oczu, które na co dzień figlarnie przemykają po klientach opowiadających mniej lub bardziej wybredne dowcipy, gasł, a wzrok osuwał się na podłogę za każdym razem, kiedy Jovan wchodził do sklepu. Jagoda była prawie pewna, że potrafi wyczuć zapach benzyny jego samochodu, rozpoznać go po dźwięku parkowania. Żadne z pełnych odrazy spojrzeń Jovana nie mogło niestety zdusić motyla, który drżał między jej jajnikami i twardymi skrzydłami uderzał o wnętrzności. Przeczuwała, że w każdej chwili może na nią popatrzeć, chwycić ją za rękę i powiedzieć: „Jagodo, chciałbym się z tobą ożenić”. Ale Jovan nigdy nie ożeni się z Jagodą. Do czterdziestego ósmego roku życia będzie żył za pieniądze rodziców, w okolicach czterdziestki znajdzie sobie dwudziestolatkę, której otworzy salon fryzjerski, ona urodzi mu dwoje dzieci – jedno brzydkie, a drugie ładne – a on będzie czasem ją zdradzał z jej przyjaciółką, znaną w okolicy ze swoich ptysi z kremem. Jagoda przesuwa palcem po taśmie klejącej, która nijak nie daje się odlepić od lady, i układa suche chleby na jutro, a słona łza rozczarowania spływa jej po policzku. Nie wie jednak, że w całym życiu Jovana Vokanovicia – od dzisiaj, kiedy rzucił przed nią dwadzieścia dinarów, aż do śmierci na marskość wątroby – nie wie, że w całym jego życiu nie będzie ani jednej chwili, której moc równałaby się mocy codziennych żartów Jagody. Kiedy w sklepie pojawia się jakiś przystojny chłopak, Jagoda najpierw jakby od niechcenia rzuca do koleżanki dowcip, a potem ucieka oczami na salę, chwyta się za czoło i rozciąga w uśmiechu dwa rzędy żółto-czarnych zębów.
Dziewczyna nie zdaje sobie z tego sprawy, ale jutro znów tak się uśmiechnie.
CYKL: SZKICE Z MINIBUSU
Pierwszy olej na płótnie malarza Nešy Nedeljkovicia został sprzedany właśnie w minibusie firmy Gea nieopodal Bujanovca. Przyjaciel zaproponował pięćdziesiąt euro, tak wynikało z esemesa, a Neša był wdzięczny Bogu, że jeszcze nie przekroczył granicy i mógł odebrać tę cudowną wiadomość. Najpierw chwilę patrzył na komórkę, a potem zaczął kombinować, jak w teatralny sposób oznajmić to swojej żonie Đurđi Nedeljković, która w tym przełomowym momencie przepisowo chrapała na dmuchanej poduszce samochodowej z małym palcem na płóciennej torbie pełnej dinarów. Po kilku minutach Neša delikatnie obudził żonę, pokazał jej obraz i zapytał, czy wolałaby zatrzymać go w domu, czy podarować przyjaciołom. Đurđa, która doceniała to, że mąż po przejściu na emeryturę wkroczył w świat sztuki i odtąd dzieli z nią zainteresowania, nieco obojętnie zaproponowała, żeby podarować obraz przyjaciołom. Neša aż podskoczył na siedzeniu i, co zdziwiło nawet jego samego, prawie krzyknął ze śmiechem:
–Tego nie możemy oddać.
Emerytowana nauczycielka muzyki Đurđa Nedeljković wyprostowała się na siedzeniu i spojrzała w popękane oczy męża, który szorstkim językiem właśnie zamierzał oblizać oprawki okularów. Była to najważniejsza chwila w życiu Nešy Nedeljkovicia, zawsze wiedział, że w końcu i do niego uśmiechnie się szczęście, myślał o tym, kiedy dziewczyny dawały mu kosza, bo miał pryszcze, kiedy umarli jego rodzice, a on, mimo że był prymusem, nie dokończył studiów prawniczych i potem przez resztę życia musiał obmacywać schorowane bebechy samochodów Yugo. Neša Nedeljković wiedział, że nadejdzie kiedyś dzień taki jak ten, kiedy z jego palców złuszczą się gromadzone przez dekady warstwy oleju samochodowego. Rozkwitł niczym drzewa na jego obrazach. Myśli Nešy szybowały ku siódmemu niebu. „Może ma udar”, pomyślała nieco naiwnie Đurđa, wpatrując się w pulsujące skronie męża.
– Jego nie możemy oddać, bo został kupiony – wykrztusił wreszcie Nedeljković zmienionym głosem, piskliwym, ale szorstkim; niemal zaskrzeczał.
Emerytowana nauczycielka muzyki zerwała się z miejsca wyraźnie szczęśliwa, pocałowała go w usta zadbanymi wargami i kilka razy zacmokała w powietrzu. Później długo wpatrywali się w ten obraz, który sfotografowali telefonem podobnie jak wszystkie inne – łącznie osiemdziesiąt namalowanych przez Nešę w pierwszym roku emerytury. Ten spodobał się najbardziej.
– To dzięki niej. – Đurđa pokazała na cieniutką rzeczkę, spływającą od koliby aż do zamykającego obraz wzgórza. – Zobacz, jak żywo ją namalowałeś.
– Nie, najbardziej spodobały im się chmury. – Neša muskał palcem mały ekran telefonu, jakby próbował ich dotknąć.
Na albańskiej stacji benzynowej wszyscy wyszli z minibusu, żeby odetchnąć świeżym powietrzem, wyprostować nogi i postać nad stołem z papierosem albo drogim burkiem. Đurđa i Neša Nedeljković siedzieli na swoich miejscach zapatrzeni w mewę, przekonani, że to właśnie dzięki niej obraz znalazł nabywcę. Neša Nedeljković położył głowę na ramię żony, a godzinę później spał z czołem wspartym o chłodną szybę trzęsącą się na dziurawej drodze. Emerytowana nauczycielka muzyki nadal trzymała w ręce komórkę ze zdjęciem i obserwowała szałas z wikliny i bystrą rzeczkę, wypływającą zza nieproporcjonalnie namalowanego wzgórza, a także mewę lecącą wprost na zapatrzonego w nią widza. Patrzyła na śpiącego Nešę, którego ręce dygotały niczym łapki kota. Đurđa wiedziała o geniuszu męża, zanim został on odkryty przez innych, teraz jednak drżała: a co, jeśli Nešy woda sodowa uderzy do głowy? Co, jeśli znajdzie młodszą żonę, przeprowadzi się do Paryża, zacznie otwierać tam wystawy, jeść kawior i pić szampana? Twarde i mroczne pasmo drogi przecięło Đurđę i rozwlekło za nią jej wnętrzności.
– Nešo – zbudziła go. – Nešo, a gdybyśmy nie sprzedawali tego obrazu, bardzo go lubię.
Zaspany Neša przez chwilę myślał w milczeniu, a potem pogłaskał ją po głowie na znak zgody:
– Znajdziemy inny – powiedział i szybko zapadł w niewinny sen.
Đurđi udało się – a wiedziała, że sekundy dzieliły ją od niepowodzenia – uratować ich od wielkiej tragedii, która zaprowadziłaby jej męża do Amsterdamu, a może nawet do Nowego Jorku albo jeszcze dalej. A jednak nie mogła przestać wyobrażać sobie, jak Wschód słońca na rodzinnej ziemi Nešy wypełnia sobą całą przestrzeń szerokiej hali muzeum Pompidou. I jak wszyscy go podziwiają.
Trzysta pięćdziesiąt cztery kilometry za Belgradem Marina przypomina sobie, że dobrze byłoby coś zjeść. Ostrożnie wyciąga bułkę z parówką, ale wszyscy ją słyszą, reklamówka się mnie i szumi jak morze. Teraz musi zaproponować jedzenie innym pasażerom. I to akurat bułkę z parówką, której nie da się podzielić. Trudno, musi.
– Chce pan trochę, nie, w porządku, oczywiście.
Wreszcie zanurza drobne, ostre zęby w wysuszonym cieście francuskim. Minibus akurat zatrzymuje się na stacji benzynowej i Marina próbuje skończyć posiłek na wietrze. Właśnie wraca z uczelni, jeździ trzy razy w tygodniu na trasie Gračanica – Belgrad. Czasem śpi u siostry w Borčy, ale coraz częściej wstydzi się prosić o nocleg, a siostra sama nie proponuje, nudzi ją spędzanie czasu z kimś, kto tak uporczywie milczy. Od kiedy Marina, dziecko najbogatszych ludzi w okolicy, zapisała się na studia doktoranckie, wszyscy wreszcie zaczęli być z niej dumni. Z powodu pryszczatej twarzy nigdy nie mówiono jej, że jest ładna, tylko mądra, ale po kilku latach otrzymywania samych dobrych ocen przestało to mieć znaczenie. Teraz jednak poczuła przypływ sił: sąsiedzi nazywają ją poważnym naukowcem i pierwszą osobą we wsi. Gdyby nie trądzik, opowiadano by, że sobie kogoś znalazła, wcale nie studiuje, tylko się puszcza, a rodzice próbują to ukryć. Tymczasem wszyscy uwierzyli, że jest doktorantką, i zawsze, kiedy przyjeżdża, zadają jej zasłyszane w telewizji pytania, ona odpowiada cicho i zwięźle, co doprowadza ich do szału, bo liczyli na mędrca, a dostali niemowę. Innego doktoranta niestety nie mają, więc muszą zadowolić się krótkimi komunikatami Mariny i jej niezgrabnym splataniem cienkich palców. Ale oni nie wiedzą, że teraz ostatni raz wraca z Belgradu i już nigdy więcej do niego nie pojedzie, bo zdaniem inteligentów z miasta nie zasługuje, by nadal żeglować po uczelnianych wodach. Sama była w szoku, do tej pory studentka z samymi piątkami, oblała rok z powodu naiwnych, emocjonalnych prac o Braciach Karamazow, w których pisała, że Alosza jest aniołem, na co zszokowany profesor oddał jej indeks, a koleżanka z ławki triumfalnie się uśmiechnęła.
– Tak to jest, kiedy studiują pięć lat na prowincji, a potem przenoszą się do stolicy, żeby się pochwalić dyplomem porządnej uczelni – usłyszała wytrącona z równowagi Marina, gdy ostatni raz opuszczała wymalowany ochrą gabinet swojego profesora literatury.
I proszę, teraz jest tu, naciąga rękawy na zmarznięte palce, nadal próbuje zrozumieć, co się właściwie stało, aż na trawniku przed stacją OMV dociera do niej, że odebrano jej dotychczasowy sens istnienia. Ze stresu i od miejskiego pyłu jej blada twarz wygląda jeszcze gorzej, łój szaleje pod cienką skórą. Kierowca minibusu warczy na pasażerów, żeby wsiadali, bo nie ma ochoty jechać dziesięć godzin. Gdybyście tylko zobaczyli Marę, ona nie wchodzi, jej nogi wrosły w ziemię, a rozluźnione palce spływają wzdłuż ciała. Wie, że nie może wrócić do domu, i dlatego jej ciało zdrętwiało, teraz udaje, że jest dębem. Kierowca się wścieka, podróżni zajęli już swoje miejsca. Podchodzi do niej jakaś kobieta, ale ze strachu przed jej nijakim spojrzeniem odstępuje na metr. Ludzie czekają na ruch Mary, minuty mijają, ale ona ani drgnie, jej włosy falują w powietrzu. Mara jest teraz pochodnią. Oświetla samą siebie i wie, jak głęboko sięga to światło. Kierowca traci cierpliwość i sportowa torba ląduje jej na stopach. Mara się wzdryga i odsuwa trochę w bok, kierowca i pasażerowie jeszcze raz patrzą w jej stronę, odpowiada im lekkim i wstydliwym uśmiechem, podnosi prawą rękę, jakby ich pozdrawiała. Kiedy zamykają się drzwi transita, przypomina sobie słowa profesora: „Pani jest naukowym i stylistycznym zerem, wstyd”, więc bierze torbę i rusza w stronę zjazdu z autostrady. Skręt na Velike Drenove, nawet go nie zauważa. Policzki drętwieją jej od chłodnego nocnego powietrza i Mara, może żeby rozruszać mięśnie, otwiera szeroko usta i mimowolnie krzyczy:
– Alosza był aniołem.
A potem idzie do monastyru świętego Eliasza i zostaje tam do końca życia.