View Colofon
- "În drum spre casă" translated to RO by Elena Damaschin,
- "Na putu do kuće" translated to SR by Ana Popović,
- "Cestou domů" translated to CZ by Monika Štefková,
- "De regresso a casa" translated to PT by Vasco Gato,
- "Volviendo a casa" translated to ES by Inés Sánchez Mesonero,
- "Op weg naar huis" translated to NL by Sandra Verhulst,
- "Vračajoč se domov" translated to SL by Martin Kastelic,
Marta Pustuła
Wracając do domu
Kiedy wsiadają do samochodu i wyjeżdżają z miasta, mężczyzna stara się robić dobrą minę do złej gry, mówi, że to była sytuacja z gatunku niemożliwych, jakie nazywa a ty co byś zrobiła, gdyby?
Kobieta kiwa głową.
– Niezbyt sobie radzisz w takich sytuacjach – stwierdza.
– O co ci chodzi? Kurwa, niby co jeszcze miałem zrobić?
– Nie przeklinaj. Matteo wszystko po tobie powtarza.
Alice wzrusza ramionami. Matteo opadł na fotelik.
– Zechcesz powiedzieć, co zrobiłem nie tak? – pyta mężczyzna po dłuższej chwili.
– Davide, straciłeś głowę, zacząłeś łomotać w szybę, gdyby nie ja, pewnie wciąż byś tam był i rozwalał sobie pięści.
Tamtego dnia pojechali do centrum obejrzeć mieszkanie. Zdecydowali, że kupią kawalerkę. Od lat słuchali, jak ich przyjaciele gadają o inwestycjach, planach, przyszłości: wszystkie te rozmowy, które prędzej czy później zaczyna prowadzić każda dojrzała rodzina. Obserwowali, jak chodzą do banków, aby uzyskać finansowanie, proszą o podwyżki, negocjują z szefostwem i kierownictwem jak równy z równym; ich przyjaciele byli kompetentni, zdecydowani. W końcu więc, choć nie leżało to w ich naturze, jako para z najdłuższym stażem dali się przekonać i sami również zaczęli myśleć o tych sprawach, szczególnie po narodzinach Mattea. Ponieważ mieszkali w odziedziczonym domu i nie mogli sobie pozwolić na nie wiadomo co, uznali, że to będzie najlepsza inwestycja: kupią kawalerkę w centrum, przepiszą ją na Mattea, wyremontują i będą wynajmować studentom.
Już trzeci raz oglądali mieszkanko na rogu jednej z wąskich przecznic przy Corso Vittorio. Mieściło się w budżecie i nie wymagało zbyt dużego nakładu prac. Tylko że Alice jakoś nie była do końca przekonana. Na pewno nie chodziło o światło, kawalerka była nawet jaśniejsza niż ich dom; i nie o powierzchnię, która na ich potrzeby wystarczała z nawiązką; a już tym bardziej nie o lokalizację, bo okolica im się podobała. Koniec końców uciekała się więc do jakichś głupawych wymówek, których nie umiała obronić.
– Nie znajdziemy nic lepszego w podobnej cenie.
– Jasne – odparła. – W takim stanie.
– Daj już sobie spokój z tą gadką o wykładzinie.
– Nie wiadomo, co będzie pod spodem, jak już się ją zerwie.
W końcu Alice skapitulowała i tamtego popołudnia podpisali umowę przedwstępną.
– To ty wpadłeś na pomysł, żeby pojechać metrem – ciągnie mężczyzna w samochodzie.
– Żartujesz sobie, prawda? – Kobieta ze złością kręci głową. Później przybiera teatralną pozę, którą Davide zna aż nazbyt dobrze. – Czyli to moja wina? – nie ustępuje.
– Nie powiedziałem tego, nawet nie próbuj. Ale nie mów mi, co powinienem był zrobić.
– Był z tobą, trzymałeś go za rękę.
– Nie trzymałem go za rękę!
– Był z tobą, tak czy nie?
Davide odwraca się i patrzy jej w oczy. Po prostu patrzy. Naturalny odruch, bez żadnych podtekstów. Mężczyzna rekonstruuje w głowie sekwencję zdarzeń. Wciąż czuje się zbyt skołowany. Pamięta dłoń Mattea wczepioną w swoje spodnie, ją z torbami, gadającą przez telefon. Później drzwi się zamykają, Davide się odwraca, a Mattea już nie ma.
– Alice, metro ruszało, musiałem się czegoś złapać. Poza tym Matteo nigdy wcześniej się tak nie zachowywał, nie spodziewałem się.
– Davide, on ma trzy lata! Mógł wpaść pod samochód. Mogli go porwać.
Kilka miesięcy wcześniej, a może więcej niż kilka, Alice wstąpiła przypadkiem do sklepu z orientalnymi meblami. Przyciągnęła ją stojąca w witrynie krępa biblioteczka o ciekawych kolorach, idealna do pokoju Mattea. Kiedy weszła do środka, jej uwagę przykuła misa, która zrazu wydała jej się opleciona złotą pajęczyną. W rzeczywistości były to stare, popękane skorupy, sklejone techniką kintsugi.
Podniosła misę i długo obracała ją w dłoniach. Opuszkami przebiegała gładki metal, fascynujący, meandrujący rysunek pęknięć; bezwiedny gest, najpewniej. Zastanawiała się, czy owe plomby nie powstrzymują czegoś innego, być może nawet bardziej istotnego, przed przelaniem się przez szczeliny. Badała złoto, wyczuwała w nim jakiś ruch, jakby żyło własnym życiem. Miała wrażenie, że w misie, pod jej skórą, buzuje jakaś połyskliwa forma mykozy, nie mniej groźna od innych.
– Rozumiem – odzywa się znowu Davide, korzystając z postoju na czerwonym świetle. – Oczekujesz oklasków, bo to ty go znalazłaś, tak?
– To dla ciebie jakieś zawody? Tym jest dla ciebie bycie rodzicem?
– Pomyśl, nie tylko będziesz mogła opowiadać, że prawie straciliśmy syna, bo twój mąż jest frajerem, ale też że to twoja zasługa, że go znaleźliśmy.
– Mnie wystarczy, że jest cały i zdrowy.
– Supermama Alice.
– Nie zachowuj się jak dzieciak. Skup się na drodze.
Davide zwalnia, bo wjechała przed nich ciężarówka. Zerka w lusterko i ją wyprzedza. Obok nich przesuwają się szybko końskie ogony wystające spomiędzy prętów przyczepy.
– Poza tym, tak szczerze, to ty nie chciałaś mu kupić tamtego samochodzika. Nie uciekłby, gdybyśmy mu go kupili.
– Davide, już o tym rozmawialiśmy: nie kupisz sobie jego miłości.
– Nigdy nie próbowałem. Wiem, że nie muszę.
– Nie, nie wiesz tego, bo zostałeś nauczony czegoś innego.
Poznała się z Davide siedemnaście lat wcześniej. Wkrótce dłużej będą żyli razem niż osobno. Dzielili ze sobą niemal wszystko: myśli, sekrety, traumy, pragnienia, lęki. Zrozumieli – odkryli to wspólnie, choć o tym nie rozmawiali – że nawet dwa lub trzy drobiazgi, które nie działają, ważą o wiele więcej, niż cokolwiek innego, nawet doskonałego. Czasem tak bywa, że wzajemną pewność, codzienną miłość zmieniamy w subtelną, niemal niewidoczną, symbiotyczną kontrolę drugiej osoby.
Zatrzymują się na pizzę w barze przy autostradzie. Alice czeka w samochodzie na Davide i obserwuje grupkę chłopaczków siedzących wokół swoich skuterów na drugim końcu parkingu. Piją, palą, jednocześnie nagrywając telefonami ganiającego za butelką po piwie szczeniaka. Hałas toczącej się butelki, który dociera do wnętrza samochodu, brzmi jak rozpaczliwe kwilenie. Miesza się z muzyczką z durnowatego filmiku, który Matteo ogląda na komórce, siedząc u matki na rękach. Jego ciepło, które stopniowo osiada na szybie, rozmywa chłopców w niewyraźne kształty. Na ekranie zaparowanego okna pozostają tylko mdłe ogniki ich papierosów.
Alice przeciąga dłonią po szybie, martwi się o psa.
Jeden z chłopaków kopie butelkę nieco zbyt mocno, ta uderza w słupek podtrzymujący kosz na śmieci i roztrzaskuje się na tysiąc kawałków. Szczeniak skomle ze strachu.
Alice dławi okrzyk i wali pięścią w drzwi.
– Gnoje.
– Gnoje? – powtarza Matteo.
Do Alice dociera, że powiedziała to na głos.
– Posłuchaj mnie, maleńki, obiecasz mi, że już nigdy nie uciekniesz? – zmienia temat.
Matteo znów daje się zahipnotyzować kretyńskiemu filmikowi z jakimś gościem pożerającym dinozaury.
– Nie uciekniesz już więcej tak jak dzisiaj z metra, prawda?
– Chciałem tylko zobaczyć samochodzik.
– Aż tak bardzo byś go chciał mieć?
– Tak. Bardzo.
– W takim razie mama ci go kupi.
Matteo podnosi twarz nad ekran i odgrywa przerysowany uśmiech rodem z komiksu.
– Jesteś bardzo dobra, mamusiu.
Alice się uśmiecha. Zanurza twarz we włosach syna, wdycha ich zapach.
– Ale nie mów o tym tatusiowi, to będzie nasz sekret.
Kiedy wreszcie ruszają dalej i pokonują ostatni kawałek drogi do domu, para unosząca się z kartonów z pizzą – Alice trzyma je na kolanach – zmienia szyby samochodu w mleczne ściany.
– Chcesz to tak ciągnąć, to ci odpowiada?
Davide chwyta ją za nadgarstek, jakby łapał irytującą muchę krążącą wokół ucha, po czym wyciąga nogę i stopą zahacza ciśnięty na podłogę otwarty karton po pizzy. Bierze jeden z kawałków, które zostawili sobie na później. Na krawędziach ślady kilku wziętych od niechcenia kęsów. Ciasto zimnej pizzy jest tak kapciowate, że Davide ma wrażenie, jakby zrywał zębami ścięgna z wieprzowych żeberek. Jego szczęki hurgoczą niczym czołg na zerwanych gąsienicach.
– Wszystko poszło dobrze, nie? – odpowiada, gdy tylko przełyka potężny kęs.
Łzy napływają Alice do oczu, ale nie mają dość siły, żeby przełamać gniew, który je powstrzymuje.
– Chuj z tym, co było dzisiaj, Davide, to nie ma nic wspólnego.
Davide puszcza jej nadgarstek i wstaje. Wbija wzrok w swoje nogi, w bose stopy. Jest tylko trochę oszołomiony piwem, wypił o kilka za dużo. Idzie do lodówki, ostrożnie omija zabawki porozrzucane na podłodze. Potyka się o oderwaną głowę Buzza Astrala. Obok leżą sztućce i poplamione lodami spodenki Mattea.
Davide otwiera lodówkę, choć nie wie, czego szuka. Znajduje zeschniętą cukinię, słoik ze starym, pokrytym warstewką pleśni sosem, pomarańczowe pudełko z pieczenią, którą jego matka przygotowała dla Mattea. Chwyta karton mleka, potrząsa. Odkręca go i wącha. Jeszcze się nadaje.
Kieruje się w stronę kanapy, przechodzi obok Alice, która wciąż siedzi na podłodze z rozłożonymi nogami.
– Nie możemy po prostu być szczęśliwi?
Na dźwięk dzwonka komórki Davide ich ciała podskakują jak zające zaskoczone nagłym błyskiem reflektorów w ciemności. Davide wchodzi na rogi triceratopsa i traci równowagę. Zalewa się mlekiem. Czuje, jak płyn spływa mu po nogach, wsiąka w majtki.
Podnosi wzrok na Alice. Alice się śmieje.
Budzi się w środku nocy. Spowija ją nieskończona cisza. Czuje niesmak w ustach. Umyłaby zęby, żeby pozbyć się słodkawej patyny oklejającej język, ale nie ma siły.
Szuka komórki na nocnym stoliku, ale jej nie znajduje. Może zostawiła ją w kuchni, a może w łazience, nie jest pewna. Czuje wilgoć na udzie. Dotyka prześcieradła, potem piżamy Mattea, śpiącego między nią a Davide. Znów się posiusiał. Pamięta, że zanim poszli spać, poprosiła Davide, żeby założył mu pieluchę, tylko na noc. Ta sytuacja powtarza się od dwóch, trzech miesięcy, od kiedy skończyli odpieluchowywanie. Doszła do wniosku, którym z nikim się nie podzieliła, że moczenie nocne stanowi potwierdzenie, iż Matteo pojął coś, czego oni wciąż jeszcze nie dostrzegają, i nie ma innego sposobu, by to wyrazić.
Rozprasza ją ryk silnika motocykla, który pędzi jak szalony przez pogrążoną w narkozie okolicę. Zastanawia się, komu może się tak spieszyć o tej godzinie.
Później unosi się delikatnie, ostrożnie, by nikogo nie zbudzić. Davide śpi na brzuchu, twarzą do drzwi.
Alice wychodzi z sypialni do salonu, mija resztki dnia rozrzucone na podłodze. Nie znajduje swojej komórki, ale na kanapie leży odwrócony telefon Davide. Bierze go, żeby sprawdzić godzinę. Na ekranie wyświetla się powiadomienie push z krótką wiadomością. To od pośrednika: „Oferta przyjęta. Gratuluję!” z emoji szampana. Gdy kończy czytać, nie wiedząc jeszcze, co czuje, przypominają jej się dłonie starego właściciela kawalerki: plastry na knykciach, złuszczona i zaczerwieniona skóra na palcach, no i ta osłona z silikonu czy czegoś takiego na kciuk. Może nie przesadzała, narzekając na wykładzinę. „Kto wie, co się pod nią zalęgło”, myśli.
Wyciąga się na kanapie, odkłada telefon na oparcie. Nadal nie może zasnąć. Choć omówili to z każdej strony, wciąż jest tam, na stacji metra. Sparaliżowana, jak powiedziałaby jej psychoterapeutka. Na nowo przeżywa w pamięci całe zdarzenie: w jednej chwili Matteo trzyma się spodni Davide, stoją razem na środku wagonu; w następnej, kiedy Alice podnosi głowę, Matteo jest sam za drzwiami, które już zdążyły się zamknąć, i pędzi w stronę ruchomych schodów, podczas gdy ich zabiera ruszające metro. I później Davide, który rzuca się na drzwi, kopie je i wali pięściami, i reszta wagonu, i przerażenie, które niespodziewanie wszystkich zbliża.
Wspomnienie znów budzi w niej tamto uczucie, tamten ucisk i wyrwę w sercu. I jeszcze inne, silniejsze, którego jednak się wstydzi: daremnie próbuje stłumić wrażenie wolności, które ją ogarnęło, kiedy czuła się unoszona w dal.