View Colofon
- "Doma" translated to SL by Nika Štrovs,
- "Em casa" translated to PT by Lut Caenen,
- "Doma" translated to CZ by Blanka Juranová,
- "A casa" translated to IT by Olga Amagliani,
- "Kod kuće" translated to SR by Bojana Budimir,
- "En casa" translated to ES by Daniela Martín Hidalgo,
- "Acasă" translated to RO by Alexa Stoicescu,
Alicja Oczko
Marta Pustuła
W domu
Wiatrak, ścieżka prowadząca nad rzekę, studnia, konie, krowy i zboże. Popękane wiadra wypełnione krwiście czerwonymi pomidorami, mocno zakręcone słoiki z kiszonymi warzywami na zimę. Wąski nurt Dońca łączy ze sobą pola, przyciąga Rosję do Ukrainy, nie pozwala mapie się rozejść, zupełnie jak mój pradziad Nikolaj, który igłą i nitką zszywa płaszcze. Wiatr w płóciennych śmigłach, dziewczęta z Komsomołu na centralnym placu wsi. Tańczą. Biorą się pod ręce, utrzymują równowagę, odchylając ciała i odpychając się od ziemi dokładnie tak mocno, jak trzeba. Wiatrak jest niemal bezgłośny, od czasu do czasu słychać trzask drewnianej maszynerii. W pewnym oddaleniu mój pradziadek Nikolaj idzie przez pole zboża. Bierze kłosy w dłonie, odrywa część łodygi, wyłuskuje z niej parę suchych ziaren, po czym wkłada je do ust. Rozgryza i czuje smak kraju, w którym dorastała moja babcia: słodki i gorzki. Żuje, słucha zwierząt, zboża na wietrze. Przygląda się czarnej ziemi pod stopami, tak urodzajnej, że żywi cały Związek Radziecki. Bitwy o ten spłachetek będą się toczyły wiecznie. Widzę mojego pradziadka, stojącego w złotym polu z błękitnym niebem nad głową.
Zbliżam się do miejsca, w którym urodziła się moja babcia, a błękit nieba z czasów jej młodości staje się coraz bardziej jaskrawy. Dziury w asfalcie rosną z każdym kolejnym kilometrem dzielącym mnie od kraju, w którym się urodziłam. Wkłada się w nie długie gałęzie, tak by żaden kierowca do nich nie wpadł i nie zginął, a z niektórych dziur wyrastają pojedyncze słoneczniki. Widzę coraz więcej opuszczonych domów, aż wreszcie przesuwam opuszkami palców po dziurach od kul w płocie mojej ciotecznej babki Niny. Dowiaduję się, że niebieskie może być wszystko: że moje cioteczne babki mają niebieskie oczy, które zmieniają się w przenikliwe, ostre bryły lodu, gdy rozmowa schodzi na politykę: to szczyty gór, z których osuwa się lodowiec, gdy płaczą i ciskają gromy. Że wszystko w ich oczach uspokaja się niczym jeziora Kaukazu, gdy jemy: to pogodny, piękny widok dający poczucie bezpieczeństwa. Któregoś razu moja cioteczna prababka Anna stwierdziła, że oczy wszystkich jej córek i synów będą równie niebieskie jak niebo nad ukraińskimi polami. Narodziny każdego kolejnego dziecka pokazywały, że się nie myliła. Jej pierwsza córka, Anastazja, przyszła na świat z najbardziej niebieskimi oczami z nich wszystkich. Jej spojrzenie odcinało się ostro od każdego pomieszczenia, do którego ją wnoszono. Anastazja emanowała blaskiem, nawet podczas swych ostatnich dni na łożu śmierci, gdy jakiś młodzieniec z Ługańska przybył prosić ją o rękę i nie chciał odejść od jej boku. A mojej babci – wtedy jeszcze dziecku – kazano wyjść, bo w tak młodym wieku niedobrze jest zobaczyć nieboszczyka.
Folkert Jan wciąga mnie na swój statek, oddalony o 2722 kilometry od pól, na których Nikolaj po raz pierwszy trzymał w ramionach swoją nowo narodzoną córkę Anastazję. Między nabrzeżem a pokładem płynie rzeka Beneden Merwede, holenderskie chmury wiszą nad nami na bladym niebie, niebie, które nigdy nie odcina się od krajobrazu, przybierając pełny, jaskrawy odcień błękitu, ale zawsze próbuje grzecznie się weń wtopić. Skóra pulsuje mi od wilgotnego holenderskiego upału, od wielu dni oblepiającego ciało niczym mokre płótno. Na żelaznym, malowanym na czarno-biało pokładzie Sjouwera I skwar tylko się wzmaga. Folkert Jan przygląda się swojemu liczącemu 192 metry kontenerowcowi, krzyżując ramiona na piersi.
– No, to jesteś. Witaj – mówi. Ma mnóstwo piegów i rudawe włosy, które błyszczą w słońcu. – Wiesz, że przez cztery dni nie będziesz mogła z niego zejść, co? – Żartuje.
Przyglądam się smukłemu chłopakowi w pomarańczowych ubraniach roboczych, polewającemu z węża pokład kawałek dalej, i dość drobnemu Filipińczykowi, który właśnie zeskoczył ze statku i na przystani stacji bunkrowej pije kawę z papierowego kubka. Machamy do siebie.
– To spokojny statek – odzywa się Folkert Jan – z miłą załogą. Na niektórych bywa ostro, faceci są tam trochę namolni. Ludzie rzadko kiedy zostają u nich na nocleg.
Moja matka stoi na nabrzeżu. Podparta pod boki przygląda się kontenerom, których cztery rzędy leżą w otwartym brzuchu statku. Omiata je spojrzeniem, widzę, jak liczy, kiwając głową: cztery rzędy na wysokość, cztery na szerokość, jedenaście na długość. Człapię za Folkertem Janem na drugi koniec statku.
Moja matka i babcia pływały w Dońcu, gdy po raz pierwszy wróciły razem do Macierzy.
– To nie ta sama rzeka – stwierdziła babcia, gdy już chwilę się potaplały. – Wygląda też, jakby ubyło wzgórz, jakby wszystko zostało wyrównane.
Jest lato 1973, Stanica Ługańska jest upalna i przykurzona, w poszukiwaniu cienia ciotka Nina rozwiesiła płótno między domem a szopą. Moja matka prawie nie mówi po rosyjsku, ale z ust babci zaczynają nagle płynąć pełne, terkoczące dźwięki. To płynny, nienaganny rosyjski – coś, czego moja matka nigdy tak wiele nie słyszała w domu, w Holandii. Teraz przez cały dzień na okrągło słyszy rosyjski. Oznacza to dla niej niekończące próby dogadania się gestami, z każdym kieliszkiem wódki idzie jej coraz lepiej. Każdego wieczoru muszą z babcią kogoś odwiedzić, usiąść pod płótnem rozpiętym w dużym ogrodzie, przy długim stole zastawionym jedzeniem, świeżymi sokami i wódką. Siedzą między kuzynami kuzynów, przy chłopcach i dziewczynach, którzy nazywają się ich braćmi i siostrami – jak mój kuzyn Maksim, który nie jest moim kuzynem, tylko bratem, a słowo to sprawia, że od razu czuję łączącą nas więź. Matka dostaje talerz z ogromnymi kawałkami arbuza, tak wielkimi, że mogłaby zanurzyć w nich całą twarz. Czerwony arbuzowy sok jest słodszy niż w domu, orzeźwia jej przegrzane ciało. Jedzenie na stole jest tłustsze, pełniejsze, pomidory nie smakują wodą, ale ciepłem i latem, a wódka jest ostra i zimna. Moja ubrana w dżinsy matka odstaje od reszty i w miarę upływu tygodni coraz częściej zakłada sukienki w kwiatki, przez co powoli zlewa się w jedno ze swoimi siestrami i ciotkami, z babuszką Anną, która obiera ziemniaki na swoim krześle pod jabłonią w ogrodzie. Wrzuca je do rondelka, a obierki wkłada do fartucha na podołku. Matka zastanawia się, czy sama kiedyś wstawi sobie złoty ząb jak jej ciotki, których zęby błyszczą, gdy wybuchają śmiechem w świetle późnego wieczoru.
Sjouwer I odpływa. Matka stoi samotnie na przystani stacji bunkrowej i macha do mnie, póki mnie widzi, zupełnie jak moja babcia, gdy wychodzę z jej mieszkania w domu opieki. U nas się macha, póki ktoś nie skręci za róg, aż naprawdę stracimy się z oczu. U nas dwa razy dzwoni się do drzwi, by dać znać: to swoi. Kładę torbę w kajucie i uchylam okno nad łóżkiem. Bezgłośnie suniemy po wodzie. Rowerzyści jeżdżą po wałach, wiatraki łapią wiatr, a śmigła się kręcą.
– Do Mannheimu jeszcze z pięćset kilometrów, a płyniemy jakieś dziesięć kilometrów na godzinę, więc możesz sobie policzyć – mówi Edwin w sterówce.
Ma na ramieniu tatuaż, który można odczytać jako EDWIN albo EDMIN, M i W zostały wytatuowane jedno na drugim. Dwa dni później opowie mi, że to była pomyłka, to M, że kiedyś wśród jego znajomych panowała moda na tatuowanie sobie gotykiem własnego imienia. Pokażę mu swoje przedramię, a na nim imię mojej babci, Александра: Aleksandra, zapisane jej własnym charakterem pisma.
Edwin naciska jakiś przycisk. Z całą sterówką powoli unosimy się w powietrze i patrzymy z góry na kontenery. Możemy dostrzec dziób statku, mogę spojrzeć na rzekę. Przepływamy pod mostami, które przemierzałam jako dziecko na tylnym siedzeniu samochodu, mijamy wały, po których latem jeżdżę z rodzicami na rowerze.
Z pokładu rufowego przyglądam się słońcu, które powoli zbliża się do horyzontu i zostawia w powietrzu czerwone linie, kładzie na wodzie długie pasy światła niczym smugi akwareli na papierze. Holenderska flaga łopocze na wietrze – czasem składa się na pół, potem się rozwija. Mężczyźni na krzesełkach wędkarskich machają w stronę statku, a starsze pary zatrzymują rowery, by mu się przyjrzeć.
Gdy się patrzy z rzeki, wszystko wydaje się dziać w zwolnionym tempie, czas płynie inaczej, a życie przybiera inny rytm. Moja babcia widziała to samo, gdy przepływała tędy w ostatnich dniach okupacji Holandii: niezależnie od tego, jak bardzo ostrzały zniszczyły wszystko na brzegu, na wodzie jakby nic się nie zdarzyło, jest cicho i bezpiecznie. Widzę, jak nadpływa, mijamy się, fale między Sjouwerem I a jej statkiem przykrywają się nawzajem, pienią się na rzece. Schudła, stała się koścista. Ma na sobie białą koszulę i ołówkową spódnicę. Jej nogi i ramiona są brązowe, a policzki czerwone. Podaje brudne pieluchy Petera swojemu mężowi Koosowi, przewieszonemu przez krawędź statku. Koos zanurza je i pociera do czystości kawałkiem mydła, stara się usunąć z pieluch wodę, tłukąc nimi o burtę statku. Nic nie mówię, nie wołam jej imienia (dla bliskich Sasza) ponad pluskiem fal. Tylko patrzę – na jej wąskie dłonie, przeczesujące włosy małego Petera, jego wysmarowane tłuszczem i zaczesane na bok loki, które jako chłopak będzie smarował jeszcze mocniej i dodawał sobie dramatyzmu, pędząc na motorowerze wzdłuż rzeki Merwede; na jej spojrzenie, które rzuca na zostawianą z tyłu rzekę – z zadowoleniem, ulgą – i którym wybiega w przód z jasnym, rozbłyskującym błękitem oczu i lekkim uśmiechem na twarzy. „Płyniemy do domu”, mówimy wodzie moja babcia i ja. Zejdę z pokładu dopiero wtedy, gdy zniknie mi z oczu, gdy rzeka zacznie meandrować, a wieczorne niebo stanie się granatowe.