View Colofon
- "Bljeskovi" translated to SR by Ana Popović,
- "Flitsen" translated to NL by Sandra Verhulst,
- "Relámpagos" translated to ES by Inés Sánchez Mesonero,
- "Clarões" translated to PT by Vasco Gato,
- "Fulgerări" translated to RO by Elena Damaschin,
- "Prebliski" translated to SL by Martin Kastelic,
- "Záblesky" translated to CZ by Monika Štefková,
Marta Pustuła
Przebłyski
W zbiorze esejów zatytułowanym Zen w sztuce pisania Ray Bradbury notuje, że między dwudziestym czwartym a trzydziestym szóstym rokiem życia w wolnych chwilach spędzał czas na spisywaniu listy rzeczowników. Taka lista mogła wyglądać mniej więcej następująco:
JEZIORO. NOC. ŚWIERSZCZE. JAR. STRYCH. PARTER. KLAPA. DZIECKO. TŁUM. NOCNY POCIĄG. SYRENA PRZECIWMGŁOWA. BUCZEK MGŁOWY. SIERP. KARNAWAŁ. KARUZELA. KARZEŁ. GABINET LUSTER. SZKIELET.
Ostatnio przydarzyło mi się coś podobnego.
Wychowałam się w rodzinie, która zapewniła mi dobrą edukację i nauczyła dobrego obcowania ze światem, ale ostatnio moje myśli uporczywie zwracają się ku innym sprawom. Wiele z nich przetrwało, przerażają mnie równie mocno jak niegdyś.
Wśród nich znajdują się: wypadek, maska Zorro, zwierzęta zakonserwowane w słoikach na szafkach w mojej szkole, strzelanina, udawana śmierć mojej siostry, drzwi do naszego starego domu i tak dalej. To przebłyski, które dziś do mnie wracają, wtrącają mnie do sekretnej komnaty. Czasem zostaję w niej na trochę, a czasem zastanawiam się, dlaczego miałabym to robić, i daję sobie spokój. Fascynuje mnie tajemnica, którą skrywają owe sceny. Niekiedy lepiej by było ich nie ruszać, ale czasem pragnienie dotknięcia płomienia staje się nieprzeparte i nieważne, czy się sparzę. Bo sparzę się, jeszcze jak. W końcu o to właśnie chodzi.
W swoim zbiorze Bradbury napisał jeszcze: „Podobne listy, wysnute z głębi twojego umysłu, mogą ci bardzo pomóc odkryć samą siebie”.
Nikt nie mówił, że będzie łatwo i – powiedzmy to sobie szczerze – można się mocno sparzyć.
Bradbury opowiada o wąwozie w pobliżu domu, gdzie mieszkał jako dziecko: „Chciałem jeszcze przywołać wspomnienie wąwozu, tego, jaki był, szczególnie kiedy wracaliśmy do domu późną nocą […], mój brat Skip wybiegał w przód i chował się pod mostem biegnącym nad wąwozem, […] wyskakiwał z wrzaskiem i łapał mnie, a ja uciekałem, bełkocząc, przewracałem się i uciekałem dalej, aż do samego domu”.
Nie znam tamtego wąwozu, ale znam ów instynkt, każący „biec, padać i znów biec”, ten instynkt we mnie rezonuje, idę o zakład, że rezonuje w każdym.
„Biegłem, sadziłem susy. Ale nic nie mogłem na to poradzić, za każdym razem w ostatniej chwili mrugałem i spoglądałem w okropną ciemność. I on tam był”.
Chodzi o to, żeby wydobyć przeszłość na powierzchnię, grzebać w niej jak ludzie pierwotni. Jeśli jesteśmy gotowi to zrobić, jeśli chcemy prawdziwie stawić czoło tym sprawom, nie możemy myśleć o czyhających na nas minach.
Dom wujka stał na wsi. To był jeden z tych szeregowców, zrośniętych, jednakowych. Osiedle znajdowało się nieopodal kompleksu sportowego, po prawej stronie wieś się kończyła, a tyły domów wychodziły na otwarte pola. Rosła tam masa zielska i suchych badyli, łamliwych jak krakersy. Czasami, gdy się na nie nadepnęło, spod buta unosił się brązowawy pył. Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby uporządkować ten teren, nie było tam co oglądać. Dalej leżały porzucone opony, każdego lata coraz bardziej spękane od słońca. Stamtąd było już widać dom wujka i ciotki przy uliczce, w której samochody ledwo się mieściły, za każdym razem wydawało się, że na pewno utkną. Czasem ta uliczka była zupełnie zastawiona i musieliśmy szukać innego miejsca.
Domy w tej okolicy nie były szczególnie duże, ale zbudowane z wyczuciem dyskrecji, miały grube ściany, odgłosy ze środka z trudem wydostawały się na zewnątrz. Panowałaby tam zupełna cisza, gdyby nie stacja kolejowa po drugiej stronie szosy.
Nie do końca rozumiem, jak wujek i ciotka mogli tam żyć z tą wiecznie przyczajoną zmianą. Pociąg przejeżdżał o świcie, a czasami w środku nocy, wtedy było go słychać najgłośniej. Może to przez tę wielką ciszę, w którą wdzierał się z hukiem. Po szczęku żelastwa wyobrażałam sobie, jaki jest olbrzymi. Nie był nowoczesny, lokalna linia łączyła nieodległe stacje i często pociągi były w opłakanym stanie. Ludzie jeździli tą trasą, kiedy nie mieli wyjścia, a latem pociągi wypełniały się dzieciakami, które chciały się dostać nad morze. Wujek i ciotka znali na pamięć harmonogram opuszczania szlabanów, a kiedy pociąg przejeżdżał, wydawało się, że dom się wali. Kiedy przybywał, dudniło w uszach, miało się wrażenie, że podłoga wrze, jakby chciała strząsnąć nasze stopy. Kiedy znajdował się najbliżej, przejeżdżał tuż obok domu, szyby drżały i to było jak trzęsienie ziemi. Najpierw było go słychać w sypialni. Później przesuwał się do łazienki i myślałam, że przebije ścianę, zmiecie z powierzchni ziemi podłogę i całą resztę. Za każdym razem naprawdę wierzyłam, że tak się stanie.
Przy domu był ogród, z jednej strony zamykał go kamienny murek. Wujek skopał grządkę pod hodowlę roślin. Posadził głównie sukulenty, po murku zaś wspinała się hedera. Murek był niski, za nim biegły niekończące się tory. Sczepione z nami żwirem i chwastami.
Miałam taki rytuał, że kiedy przejeżdżał pociąg, wstrzymywałam oddech, bo naprawdę byłam przekonana, że nie ma dla nas ratunku. Tymczasem on sobie na nas gwizdał. Fascynowała mnie stacja i to, co mogło znajdować się pod szynami, szczególnie w nocy zaprzątało to moją głowę. Pociąg mógł zmiażdżyć wszystko, lubiłam myśleć o tym, co się dzieje tam, na zewnątrz, i o tym, jak przesuwa się ciemność. Na zewnątrz nie było ucieczki, wszystkie rzeczy musiały się zmierzyć z pociągiem. Martwiłam się o nie, o to, co może się z nimi stać, kiedy nikt nie patrzy.
Latem, kiedy słońce zaczynało zachodzić, siedzieliśmy przed domem na pordzewiałych schodkach przy dużych łukowych drzwiach. Drzwi były intensywnie brązowe, jak ziemia, a z ich środka wyglądała tłoczona lwia głowa. Nie mieliśmy pojęcia, kto za nimi mieszka, nigdy też nie widzieliśmy, żeby były otwarte. Siedzieliśmy na tych zardzewiałych schodkach aż do wieczora. Rdza osadzała się na naszych dłoniach czarnymi kwadracikami, musieliśmy je strząsać, czuliśmy się przez to tacy ważni.
W domach dookoła wszystkie drzwi były otwarte, a nasza mama siedziała na zewnątrz i nas obserwowała.
Było przed kolacją i panowała letnia cisza, tylko co jakiś czas dało się słyszeć jakiegoś ptaka, może puchacza. Po pobliskiej szosie przejeżdżały nieliczne samochody. Czekałam z matką na ojca. Ona siedziała na leżaku na werandzie. Miała na sobie sukienkę w kwiatki i jadła ogórka. Wstała i ustawiła krzesła wokół stołu, wzięła się za gotowanie. Wyjęła kromki chleba z zamrażarki, opłukała kilka liści sałaty. Co jakiś czas zerkała ku bramie. Brama naszego domu jest z kutego żelaza pociągniętego zieloną farbą. Jest za wysoka, żeby ją przeskoczyć; otwiera się automatycznie, uruchamia ją guzik pilota. Poznajemy, że ktoś przyjechał, kiedy przez nadświetle widzimy blask reflektorów.
Powietrze było pełne grających świerszczy, wciąż je słyszę. Dalej na łąkach panowała cisza. Matka włączyła telewizor. Milczała, a ja ją naśladowałam. Czasami wychodziła na alejkę i czekała. Po chwili wracała i znów brała się do swoich zajęć. Ja też wyglądałam na zewnątrz, czekałam.
Nie wiem, jak długo to trwało. Nie rozmawiałyśmy, a telewizor w tle nie przestawał nadawać. Matka zerkała na niego, słuchała jakiegoś zdania, po czym się odwracała. Tamtego wieczoru cisza była blisko nas, brzmiała jak koniec czegoś. Z garnków unosił się zapach czerwonego mięsa, para niknęła w powietrzu. Matka zmniejszała ogień, aż zgasł, i wpatrywała się w bramę. Ja wpatrywałam się w nią.
I wtedy to zobaczyłam. Na łące, wśród sosen, niedaleko. Matka dalej krzątała się między stołem a garnkami na ogniu, chyba niczego nie zauważyła. A ja nic jej nie powiedziałam, bałam się, że dostanie zawału, miałam tylko nadzieję, że to zostanie tam, gdzie jest, i że ojciec zaraz wróci. Nie ruszałam się, ale czułam jego obecność. Mogłam spróbować to spłoszyć, hałasując, ale nic by to nie dało. Wiedziałam, że tam jest i chce ją zniszczyć. Nie wiem, jak długo ją śledziło, może pół godziny, może krócej, a może dłużej. Przyglądało się jej sukience, jej włosom, wszystkiemu, co do niej należało. Z telewizora wciąż dobiegały głosy. Świerszcze na łące grały bardziej natarczywie. Niebo było ciemne i było ciepło, ale upał przestał nam dokuczać. Matka wpatrywała się w zamkniętą bramę.
Może niczego nie zauważyła, ale wciąż myślę, że tamtego wieczoru nie byłyśmy same. Wydawało mi się, że widzę coś na łące, tuż obok nas, ale nie wiem co. Całą duszą pragnę wiedzieć, czy ona też to widziała, czy się zorientowała, że nie jesteśmy same. Miałam wrażenie, że to jest dwa kroki od nas i że po nas przyszło. Tamtego wieczoru bałam się, że szukało właśnie nas i że nie odejdzie z pustymi rękami.
Później, nagle, zniknęło. Musiało skądś przyjść, ktoś to musiał przysłać. Prawda jest taka, że gdyby chciało, mogłoby zostać.
Kilka dni później, wieczorem, wracałam z koleżankami z imprezy. Było już ciemno, auta pędziły po szosie. Słyszałyśmy, jak mijają i odsadzają nasze. Nagle zobaczyłyśmy błysk świateł. Ktoś machał, żebyśmy zwolniły i zjechały na przeciwległy pas. Przez chwilę znów to widziałam. Zbliżyłyśmy się do rozprutego samochodu. Karoseria zgnieciona jak kartka papieru, jak pusta puszka pomidorów, była tam straż pożarna i ambulans. Nie wiem, czy byli też ranni lub krew, ale z jakiegoś powodu sądzę, że tak. Kiedy jechałyśmy powoli i przyglądałyśmy się wrakowi, otaczała nas cisza jak po zakończonej bitwie. Koleżanka, która prowadziła, stwierdziła, że miałyśmy szczęście, bo „chwila wcześniej i to spotkałoby nas”, powtarzała. Tamtej nocy droga była naprawdę ciemna i wiedziałam, że to znów nas oszczędziło.