– Proszę jechać windą, ja pobiegnę schodami – woła młody lekarz i rzuca się w dół klatki schodowej, przeskakując po parę stopni na raz. Nie może nie zdążyć.
Kilka tygodni wcześniej, jeszcze w połogu, matka zgłosiła się do pediatry: dziecko nieustannie płakało.
Na pierwszej wizycie usłyszała:
– Niech go pani raz a porządnie nakarmi, to się wreszcie uspokoi.
W drugiej przychodni powiedziano jej:
– To przecież kolka. Pani odstawi smażone potrawy. Mleko się pani poprawi, a dziecko przestanie tak wyć.
W prywatnym gabinecie lekarz po prostu się roześmiał:
– A co ma nie płakać? Przecież to noworodek.
Pediatrzy byli spokojni, ale płacz dziecka nie ustawał. Do tego maluch zaczął się skręcać jak rogalik. Przyciągał ramię do ucha i odchylał obie nogi w jedną stronę, jak zatrzymane w locie wahadło.
– To nic takiego. Dziecko odtwarza ulubioną pozycję z życia płodowego – wyjaśnił jeden specjalista.
– Niech państwo przestawią łóżeczko. Dziecko szuka naturalnego światła. Proszę przestawić je bliżej okna, to się samo odkręci – poradził drugi.
– No i czemu szuka pani dziury w całym? Takiego cudnego bobaska pani ma i jeszcze wydziwia? Proszę się odstresować – stwierdził trzeci.
W czasie badania nie stwierdzono istotnych nieprawidłowości w badaniu przedmiotowym – zgodnie wpisują w kartę kolejni lekarze.
Ale za każdym razem, kiedy dziecko brane jest na ręce, krzyczy.
Pewnego czwartku, podczas spaceru, matka zerka w głąb gondoli wózka i widzi, że dziecko nagle robi silnego zeza. Kobieta biegnie do najbliższej przychodni, cały czas patrząc na niemowlę. Mogłaby przysiąc, że ono jest za mgłą, że odjeżdża, że gdzieś się zapada, więc co chwilę potrząsa wózkiem i uderza dziecko po twarzy, żeby się nie wyłączyło. Przechodnie odwracają się za nią, ale nikt nie reaguje.
W przychodni maluch śmieje się do lekarza i wesoło gaworzy.
– Przecież jest w pełnym kontakcie, nie widać nieprawidłowości, coś się pani musiało przywidzieć. Może powinna pani więcej się wysypiać? – radzi lekarz i uprzejmie otwiera drzwi, by skończyć wizytę. Wtedy, już na progu, śmiejące się dziecko kolejny raz skręca oczy. Matka zaczyna krzyczeć tak głośno, że z sąsiednich gabinetów wybiegają inni lekarze.
Ktoś każe wezwać karetkę.
Ratownicy niewiele między sobą mówią, badają. Jeden z nich oznajmia jakby od niechcenia:
– Włączymy syrenę, ale niech się pani tym nie przejmuje. Po prostu nie chce mi się znów stać w tych korkach.
Matka wie, że to nieprawda.
Na Izbie Przyjęć słychać buczenie. To chłopiec – ma sześć, może siedem lat. Milczący rodzice obejmują jego spazmujące plecki.
– Nie, nie. Nie chcę. Tato, proszę. Ja nie chcę. Będę już grzeczny, obiecuję. Tylko już nie chcę znów tu być.
Obok nich przechodzi starsza kobieta. Taszczy na oddział łóżko polowe, spędzi kolejną noc obok metalowego łóżeczka wnuczki.
W poczekalni niektóre kobiety odwracają spuchnięte twarze, niektórzy mężczyźni chowają twarze w dłoniach.
Ratownicy wołają lekarza dyżurnego.
Badanie w tunelu MRI trwa długo, a diagności z uwagą przyglądają się czarno-białym obrazkom, które pokazują główkę dziecka plasterek po plasterku.
– Będziemy operować – oświadcza ordynator. – Operacja w poniedziałek, najdalej we wtorek. Zostajecie już w szpitalu, proszę zorganizować sobie mleko i jakieś śpiwory.
– Muszą państwo podpisać zgodę. Nie mogą państwo nie podpisać zgody.
Na oddziale mogą zostać tylko matki. Prawie wszystkie mają sterczące brzuchy, niedawno urodziły.
Śpią pokotem, jedna obok drugiej, w szpitalnej kuchni. Śpią na podłodze, przy kuble z resztkami jedzenia.
To pacjentki jednego z najnowocześniejszych w Europie instytutów. Lekarze zawracają tu dzieci ku życiu, korzystając z niedostępnych gdzie indziej technologii. Tymczasem w łazience dla rodziców przez trzy tygodnie nie ma mydła.
W piątek od rana dziecko jest marudne i rozdrażnione. Całą noc było na czczo, a teraz czeka na kolejne badanie, które warto dołożyć do puchnącej dokumentacji. Zanosi się płaczem, aż zaczyna pokasływać. Kaszle, sinieje, toczy pianę.
– Dusi się, dziecko mi się dusi! – Matka wybiega na korytarz.
Zagląda pielęgniarka, ale macha ręką:
– Zachłysnęło się herbatką. Dłoń w łódeczkę i klepie pani po pleckach.
– Przecież nie dawałam żadnej herbatki! Moje dziecko jest na czczo. Moje dziecko wyłącza oddech!
Pielęgniarka biegnie po zespół reanimacyjny. Na salę wpadają brodaci mężczyźni z czerwoną walizką i wrzeszczą, że wszyscy mają natychmiast wyjść. Ale teraz to matka na nich wrzeszczy, że nigdzie nie wyjdzie, bo nikt jej nie wierzy, że się dziecko zatrzymuje.
Ktoś woła, że trzeba lekarza. Jest piątek po południu. Lekarze przekazali wypisy, zamknęli kartoteki i wychodzą do domu. Szpital pustoszeje.
Na salę wbiega młody doktor. Na dwie, może trzy sekundy zastyga. Patrzy na twarz dziecka i woła:
– Tryb alarm. Dawać mi je na blok. Natychmiast!
Ratownicy odblokowują kółka przy metalowych nóżkach od dziecięcego łóżeczka i pchają je w stronę szybu z windami. O tej porze czeka się długo, bo na wszystkich piętrach personel kończy zmianę i dziesiątki ludzi stoją w kolejce do wyjścia.
– Proszę jechać windą, ja pobiegnę schodami – rzuca młody lekarz i pędzi kilka pięter w dół, prosto na blok operacyjny.
– Proszę się pożegnać – mówi do rodziców pielęgniarka anestezjologiczna w pokoju przygotowania pacjentów. Przez okno w śluzie widać, jak pod ogromną lampą, owiniętą w łatwą do czyszczenia folię, uwija się tuzin osób w zielonych kitlach.
– Jutro. Teraz nie zdążyłam, doktor tak szybko wybiegł z oddziału – tłumaczy matka.
– Nie z doktorem. Z dzieckiem niech się pani żegna.
Matka i ojciec warują pod blokiem operacyjnym. Regularnie naciskają interkom, ale głos zza drzwi powtarza ciągle: operacja trwa.
Mija godzina, dwie i po kolejnym dzwonku głos na chwilę się zawiesza. Mówi w końcu:
– Nie jestem upoważniona do tej rozmowy. Państwo idą na oddział porozmawiać z lekarzem.
Jakich wiadomości można się po czymś takim spodziewać?
Matka i ojciec pukają do pokoju, ale nikt nie odpowiada. Naciskają klamkę, w środku stoi młody lekarz, który operował.
Wygląda inaczej niż wtedy, kiedy biegł na blok. Jest co najmniej dziesięć lat starszy, zgarbiony. Ma szarą twarz. Z widocznym wysiłkiem opiera się pięściami o biurko, jakby nie miał siły stać.
Jest pobitym bokserem po walce.
– Słuchajcie. Pięknie poszło. Żyje. A jak dalej, to zobaczymy.
Jednak przez kolejne dni wcale nie jest pięknie. Dziecko nie dochodzi do siebie. Nie podnosi rączek, nie chce pić, leci przez ręce. Wymiotuje i słabnie.
Kiedy nie operuje, młody doktor przesiaduje przy jego łóżeczku. Zmęczony, uwiesza się ramionami na stalowych barierkach, pilnuje. Zmienia leki, dawki i sposoby. Żaden protokół nie działa, parametry wciąż spadają.
Któregoś dnia doktor staje w nogach łóżeczka i majstruje przy blokadzie. Podnosi dno o kilka poziomów tak, że teraz niemowlę leży z głową na dół, a nogi ma prawie na ścianie. Doktor nie patrzy na monitory, ale na buzię dziecka, która szybko robi się cieplutka, różowa, żywa.
W młodym organizmie procesy bliznowacenia zachodzą szybko. Rany ładnie się goją, wyniki normalizują i z czasem można wyjść do domu.
Mija kilka lat i brzuch matki znów się zaokrągla.
Na wieść o ciąży lekarz prowadzący jęczy tylko:
– O kurwa.
Tym razem lekarze biorą obawy matki na poważnie. W zespole konsultacyjnym jest ich w sumie dziewięcioro. Przez pierwsze tygodnie żadne z nich nie gratuluje, wszyscy się zamartwiają. Załamują ręce nad obciążonym wywiadem, a lekarz prowadzący stwierdza:
– To jest koszmar. Jest pani koszmarem każdego lekarza.
Podczas wizyt na biurku obok dokumentacji medycznej stoi zawsze przygotowana szklanka z wodą i pudełko chusteczek. W ciągu dziewięciu miesięcy wykonuje się wiele badań, by uprawdopodobnić, że drugie dziecko urodzi się zdrowe. Że jest w porządku, że nadal jest jeszcze w porządku.
W tle pika pulsoksymetr, szczęka metal. Potem długo jest cicho, a operatorzy coś szepczą, stękają, warczą do siebie. Jeden kładzie się nad otwartym brzuchem pacjentki, drugi szarpie w jej wnętrznościach. Tak dwóch silnych facetów rodzi właśnie kolejne dziecko.
Kiedy jest po wszystkim, pielęgniarka kładzie matce worek lodu na brzuchu. Skala Apgar się wypełnia, ale lekarze wynoszą dziecko na inną salę, żeby je wyjątkowo dokładnie przebadać. Potem się śmieją, że strach ma wielkie oczy.
Po kilku dniach teczka z dokumentacją jest gruba, ale bardzo optymistyczna. Są w niej długie kolumny z wynikami i wyczerpujące epikryzy z kolejnych klinik. Pomiędzy wydruki ktoś wetknął niepozorną karteczkę z laboratorium – z pieczątką, ale bez żadnego komentarza. Oznaczono na niej miana przeciwciał. Obok trzycyfrowej wartości ktoś dorysował długopisem strzałkę w górę.
To matce wystarczy. Lekarz w instytucie na początku jeszcze uspokaja:
– To na pewno odmatczyne, te wartości powinny spaść po porodzie. Niech pani nie panikuje.
– Takie wartości są niemożliwe, stan kliniczny dziecka temu przeczy.
A także:
– Niech pani na cito powtórzy badania.
W nocy matce śni się, że stoi na plaży, a na horyzoncie wzbiera czarna fala. Nie ma dokąd uciec, można tylko patrzeć, jak fala sunie do brzegu. Matka wie, że zaraz uderzy. Zastanawia się, jak mocno.
Jest tak samo jak przed laty – chociaż to inny noworodek i inni lekarze.
W kolejnych gabinetach rodzice słyszą:
– Nie ma potrzeby rozszerzać diagnostyki, te wyniki są zupełnie niemiarodajne.
– Przecież widać, że dziecku nic nie jest.
– Proszę mi nie mówić, jak mam postępować z moim pacjentem.
Matka więc już nic nie mówi, ale dzwoni do szpitala – tego samego, w którym pracował kiedyś młody doktor, który spieszył się do pracy.
Na Izbie Przyjęć lekarz dyżurna ogląda dokumentację, ale interesuje się przede wszystkim niepozorną karteczką. Kseruje ją wiele razy, zanosi innym doktorom, dzwoni do pracowni farmakokinetyki, gdzie umieją przygotować receptury tak, by leczenie było jak najbardziej skuteczne i jak najmniej niszczące.
A w końcu mówi:
– Idziecie na oddział. Zlecam dokładne badania, ale jeszcze zanim spłyną wyniki, wdrażamy intensywne leczenie.
Nie macie czasu.
Dziecko wjeżdża na oddział, a raczej na ring. Co to za waga, w której biorą udział noworodki?
Na tym oddziale lekarze, a zwłaszcza lekarki, kiedy przekazują rodzicom diagnozę, nie zawsze umieją powstrzymać łzy.
Ojcowie nie wstydzą się płaczu, bo łzy dorosłych mężczyzn są tu czymś zwyczajnym. Ojcowie kłócą się z pielęgniarkami oddziałowymi, że oni też będą karmić, przewijać, czuwać. Że, niech to pani wreszcie zrozumie, to jest też moje dziecko.
Za to matki płaczą mało, częściej są wściekłe. Śpią gdzie popadnie, nawet w łazience, na zasikanej, zakrwawionej w połogu podłodze. Niektóre wkładają sobie w staniki liście kapusty, bo jej sok koi nabrzmiałe piersi. Takie liście trzeba najpierw rozbić tłuczkiem do mięsa. Matki walą nim z taką furią, że pewnego dnia pęka blat w oddziałowej kuchence.
W szpitalnym zamknięciu godziny wloką się, a pory roku mijają szybko. Piątki gładko przechodzą w poniedziałki, a kolejne środy nakładają się na siebie.
Jednej takiej środy matka spotyka na korytarzu tamtego doktora, który przed laty gnał prosto na blok.
Wyciąga w jego stronę rękę – tyle mu chciała powiedzieć! Ale co można powiedzieć człowiekowi, który pędził, by ocalić cudze dziecko?
– Hej! – Doktor macha do niej. – Pamiętam panią! Jest pani mamą takiego mojego pacjenta, który umierał mi każdego dnia.
Jednak i ten pobyt w szpitalu dobiegł kiedyś końca, a śluza prowadząca na jeden czy drugi oddział w końcu się szczelnie zamknęła. Czas spędzony pomiędzy metalowymi szczebelkami, pulsoksymetrami, kablami i pompami lekowymi powoli bladł.
Na dawne wspomnienia rodzice nałożyli nowe, pogodne. Coraz częściej i odważniej jeździli z dziećmi na wakacje.
Kiedy wyznaczali trasę, zawsze zahaczali o miasta słynące z atrakcji turystycznych i szpitali dziecięcych o najwyższym stopniu referencyjności. Za granicę brali przetłumaczone i zalaminowane najważniejsze wypisy i płytki z badaniami obrazowymi. Kiedy trafiali na nowego pediatrę, robili sobie żarty i przez chwilę nie wyjawiali całej swej historii. Grali z nim w pokera, karty pacjenta trzymając przy sobie. Potem cieszyli się, że lekarz niczego nie zauważył, że się żadnej stoczonej walki nie domyślił.
Czas płynął, dzieci urosły wyższe niż ich rodzice, a oni spokojnie i łagodnie się postarzeli.
Pewnego dnia matka znów wpadła na lekarza, który wtedy przeskakiwał stopnie, by zdążyć na blok. Od tamtego piątkowego popołudnia minęło kilkanaście lat, a doktor wciąż naprawiał dzieci, których nikt inny nie umiał uratować.
Tylko że teraz nie był już młody. Posiwiał, zmalał, zestarzał się.
Bardzo ją to zdziwiło. Przecież ciągle ma przed oczami ten moment, gdy lekarz gna w dół schodów. Ściga się, by zatrzymać kolejne dziecko. Ciągle jest szansa, że zdąży.