View Colofon
- "Vse zveri z vasi" translated to SL by Katja Petrovec,
- "Bestie voi tutte dei campi" translated to IT by Ilaria Garelli,
- "Všechna polní i lesní zvěř" translated to CZ by Martina Kutková,
- "Alle dieren van het veld" translated to NL by Joep Harmsen,
- "Sve sveri Poljske" translated to SR by Ljubica Trošić,
- "Todos os bichos do campo" translated to PT by Miguel Martins,
- "Toate fiarele de pe câmp" translated to RO by Silvia Alexandra Ștefan,
Marta Eloy Cichocka
Marta Pustuła
Wszystkie zwierzęta polne
Tego ranka, jak zwykle, obudziła się głodna. Kwakanie kaczek przelatujących nad dachem odbiło się echem od ścian sypialni i dziewczynka uniosła się na łóżku. Ptaki przybyły do domu babci z daleka, może nawet z innego kontynentu, machając skrzydłami. Pewnego dnia po prostu przestała chodzić do szkoły i przywieziono ją tutaj, do babci, która mieszkała obok jeziora, kilka kilometrów od najbliższego miasteczka. Nikogo nie obchodziła. Jej rodzice pragnęli prywatności, albo pracowali, tam w mieście, nie wiadomo dokładnie. Nie miała za to wątpliwości co do burczenia w żołądku każdego ranka, ale również i po południu. Wskazywała swój brzuch:
– Jeść – mówiła babci.
Na śniadanie babcia opiekała jej grzankę chleba i upewniała się, że wyliczona ilość margaryny zostaje równo rozsmarowana na brązowawym środku. Kiedy była w dobrym humorze, rozpieszczała ją łyżeczką marmolady, rozprowadzoną tak, że na kromce zostawała jedynie cienka, różowawa i galaretowata warstwa.
– Masz aż zanadto – mówiła, szczypiąc ją w przedramię swoimi kościstymi palcami.
Dziewczynka obgryzała każdy róg grzanki i przesuwała zębami po obwodzie skórki. Potem chwytała okruszki, co do ostatniego, i wkładała je sobie do ust. Popołudniami babcia nie bywała taka hojna. Przy odrobinie szczęścia obierała jabłko i dawała jej połowę. Drugą połowę wkładała sobie do ust, między cienkie wargi, ledwie linię mięsa. Lubiła gryźć, pokazując zęby, jakby miąższ ją parzył.
Nawet przybycie ptaków nie powstrzymało jej pragnienia, żeby tego ranka coś odwróciło babci uwagę, odciągnęło ją daleko od kuchni. Przed lustrem związała włosy frotką w kucyk. Fantazjowała o zjedzeniu choćby jeszcze jednej kromki. Schodząc na dół i przeskakując ze schodka na schodek, marzyła również o smakach dżemów, których nigdy nie próbowała. W kuchni dopadła do niej babcia:
– Widziałaś je? Już tu są – powiedziała i wskazała palcem jezioro.
Dziewczynka kiwnęła głową i przez sekundę nie czuła głodu. Zobaczyła je przez okno: jakieś trzydzieści kaczek, niektóre zielonkawe, inne brązowe, unoszące się na ciemnej wodzie, żadnego pisklaka. Jedna z nich schowała pod skrzydło dziób, a potem całą głowę. Nie spuszczając z nich wzroku, dziewczynka pochłonęła grzankę trzema kęsami i wypiła jednym duszkiem odtłuszczone mleko, które babcia podała jej w tym samym kubku co zawsze – w splecione niebieskie i żółte kwiaty. Kilka tygodni wcześniej go upuściła, kwiaty rozbiły się na płytkach kuchennych w kanciaste kawałki. Nie ostrzegła babci i ta wbiła sobie jeden odłamek w mały palec u stopy. Kilka dni później pomaszerowały w pełnym słońcu na najbliższy przystanek i złapały autobus do miasta. Na bazarze zaopatrzyły się w taki sam kubek i to w nim babcia na nowo każdego ranka podawała jej mleko.
Kiedy skończyła śniadanie, wstała i zostawiła babcię przy stole, notującą w zeszycie wszystko, co zjadła: kromkę chleba, kawę z odrobiną mleka – nie przepadała za mlekiem – i margarynę. Przed wyjściem spojrzała na nią po raz ostatni: siwe, krótkie włosy pozwalały spiczastym kościom kręgosłupa na karku wychylić się spod bluzki. Wyszła przez kuchenne drzwi prosto do ogrodu i obserwowała ze wzruszeniem ciemną taflę jeziora. Zawsze tyle słyszała o tym dniu – dniu, w którym zjawiają się kaczki. Zazwyczaj spędzała tutaj tylko kilka nocy, ale teraz wyglądało na to, że jej rodzicom nie spieszyło się, żeby ją zabrać. Babcia lubiła mieć ją przy sobie. Odniosła wrażenie, że warto było to wszystko znosić, zimną grzankę i wodniste mleko, kawałek jabłka. Usiadła na trawie i odetchnęła głęboko, zupełnie jakby babcia nie pilnowała jej z kuchni. Przyklękła na suchych źdźbłach niedaleko brzegu.
Kaczki unosiły się na wodzie, chowały dziób pod skrzydła i potrząsały nimi. Słońce grzało wysoko na niebie, a dziewczynka, zobaczywszy lśniące kolory upierzenia, pobiegła z powrotem do kuchni i wzięła stary zeszyt oraz kredki.
Kaczki przez cały ranek prawie nie ruszyły się z miejsca. I choć kilka godzin później wróciło to uczucie – ściśniętego, rozgniewanego żołądka – nie tęskniła za miastem. Obserwowała z ogrodu, jak babcia układa na blacie składniki na obiad. Wyczuwała jej ruchy w kuchni, jej sztywne nogi, na granicy upadku, niczym jelonek, który uczy się chodzić. Jej kostki przypominały surowe skrzydełka kurczaka, które widziała kiedyś w supermarkecie. Babcia pewnie wyjęła z szuflady wagę i notatnik kołowy. Ważyła i zapisywała z niezmienną precyzją: cebula, ząbek czosnku, łodyga pora, garść mrożonego groszku, filet z morszczuka, ziemniak, a na końcu jeszcze jeden ziemniak, nieco mniejszy. Po zanotowaniu wagi każdego składnika oddychała głęboko, jej wychudzone ramiona unosiły się i opadały, jakby w jej starczym wieku to wszystko miało jakiekolwiek znaczenie. Zawsze to samo westchnienie. Dopiero wtedy stawiała garnek na gazie i zapałką rozniecała płomień.
Kiedy babcia skończyła się krzątać, ona zdążyła już narysować każdą z kaczek. Siedziały w czymś na kształt koła, a ich łapy zniknęły w piórach. Zniecierpliwiona uniosła się na trawie: jak mogły spać o tej godzinie, słońce świeciło, powinny pływać, jeść, rozmnażać się, polować na robaki albo żaby, czy cokolwiek, co jedzą, może ryby.
– Właśnie!
Wstała i ostrożnie, powoli, żeby ich nie przestraszyć, poszła do kuchni.
– Mam nadzieję, że jesteś głodna – powiedziała babcia, mieszając czosnek i cebulę na patelni z wodą.
– Brakuje mi zielonego – oznajmiła, po czym wskazała otwarty zeszyt i kredki rozrzucone po trawie. Babcia była pewna, że jej go dała.
– Ale nie zielony trawiasty, tylko ciemny, do piór, najciemniejszy ze wszystkich.
– Może takiego zielonego wcale nie ma.
– Ależ jest.
Babcia, marudząc, wyszła z kuchni
– A może wcale go nie ma.
Upewniwszy się, że babcia zniknęła, przystawiła taboret do blatu i chwyciła ręką gałkę od szafki. Po omacku, nie dosięgając wzrokiem, wzięła opakowanie chleba tostowego i wyjęła dwie kromki. Potem krzyknęła do babci:
– Już nie trzeba, miałam go w kieszeni. – I wyszła do ogrodu.
Ostrożnie zbliżyła się do kaczek i rozkruszyła sobie chleb na rękę. Chciała rozrzucić okruszki i zobaczyć, jak zwabione ptaki podchodzą, łopocząc skrzydłami. Spojrzała na pokruszony chleb i mimowolnie zacisnęła pięść. Okruchy zbiły się w kulkę, a ona – zanim zdążyła tego pożałować – wcisnęła ją sobie do ust. Gryzła z otwartą buzią, z zębami oblepionymi miąższem. Przełknęła lepką masę i ze świstem potrząsnęła rękami nad trawą. Choć miała do zaoferowania zaledwie kilka śmiesznych okruszków, których sama nie zjadła, kaczki rzuciły się na nie. Po kilku minutach, kiedy po zbrodni nie został żaden ślad, a ptaki kręciły się niespiesznie przy wodzie, babcia wyjrzała do ogrodu. Ryba i wodniste warzywa czekające na stole nie zdołały polepszyć dziewczynce humoru. Po pierwszym kęsie babcia podniosła dłonie do ust. Kaszlnęła kilka razy, jej policzki poczerwieniały, klepnęła się w pierś i splunęła. Wycelowała palec wskazujący w ość w pogryzionym i pokrytym śliną kawałku ryby. Dziewczynka wzruszyła ramionami. Powoli włożyła sobie widelec do ust, przeplatała kęsy jedzenia łykami wody, żeby oszukać żołądek, ale po powrocie do ogrodu, i wcześniejszym spożyciu ledwie dwóch łyżeczek deseru – jogurt, zero cukru – na nowo odczuła głód. Usadowiła się na trawie na brzegu jeziora, rzuciła okiem na kaczki, które wyglądały na pogrążone we śnie, i zamknęła oczy.
Przyśnił jej się kurczak z rożna, ze złocistą i chrupiącą skórką, parujący garnek na środku stołu, ale nie w kuchni babci, tylko na stole ze starego drewna, pośrodku świeczki, pieczone ziemniaczki, bagietka. Obudziło ją kwakanie kaczek. Kiedy się uniosła, zobaczyła, że w pośpiechu zbliżają się do wody. Dziewczynka, wciąż jeszcze zaspana, delektowała się kurczakiem i oblizała sobie usta. Babcia gotowała, jadła i robiła notatki w swoim zeszycie kołowym, a potem zaczynała od początku, ale ona zawsze była głodna. Kiedy kaczki się oddalały, oparła rękę na trawie i na samą myśl o czekającej ją wodnistej kolacji poczuła między palcami garść wyrwanej nieświadomie trawy. Postanowiła podczołgać się w kierunku ptaków. Miała zwinne ramiona, nie będzie to dla niej trudne. Niczym gepard – tak sobie siebie wyobrażała – dotarła do brzegu i za krzakiem przyczaiła się do ataku. Ptaki moczyły dzioby i stroszyły pióra, poruszając niespokojnie skrzydłami. Jeżeli odpłyną na środek jeziora, straci je. Trzy, dwa… Oddała skok. Kaczki zatrzepotały, nie patrząc za siebie, ale nie odleciały, po prostu przesunęły się kilka metrów w głąb jeziora. Dziewczynka podążyła za nimi. Wbiegła do wody, aż przestała dotykać dna i zaczęła się unosić, tak jak one.
Nagle usłyszała krótkie, ale przeszywające:
– Nie!
A gdy się odwróciła, zobaczyła w ogrodzie bosą babcię. Słyszała, jak krzyczy „ach!”, stąpając po chwastach, jałowej letniej ziemi, ale ona się nie zatrzymała. Kątem oka dostrzegła machające z brzegu ramiona, jednak wcale jej się nie spieszyło z powrotem. Czuła tylko głód. Posuwała się dalej, starając się nie pryskać wodą i nie robić hałasu. Za płotem z wyschniętego drewna otaczającego dom rozciągały się pola, jej rodzice byli daleko stąd, autobus przejeżdżał dwa razy dziennie. Krzyków babci – bez względu na to, jak donośnych – nie usłyszy nikt. Dziewczynka poruszała wolno ramionami w ciemnej wodzie, krótkie spodenki i koszulka przykleiły jej się do skóry. Słyszała dobiegający z brzegu dźwięk nieporadnych kroków. Babcia weszła do jeziora, chlapiąc naokoło wodą. Błagała ją, raz jeszcze, żeby się zatrzymała. Ale ona zanurkowała i zniknęła pod powierzchnią. Wystawiła głowę, ale kiedy babcia dotarła na środek jeziora, zanurzyła ją ponownie. Jej usta wypełniły się mulistym i ciepłym posmakiem jeziora. Usłyszała pluskanie staruszki i z przerażeniem dostrzegła, że kaczki się oddalają.
Nie dając za wygraną, podążyła za nimi. Ponownie zniknęła pod wodą, a kiedy prawie zabrakło jej oddechu, wychyliła głowę, ale tylko tyle, żeby zaczerpnąć powietrza.
Zielone i samotne pióro dryfowało niedaleko jej oczu. Jedna z kaczek została w tyle, w niewielkiej odległości od stada, mogła niemal pogłaskać ją opuszkami palców. Skoczyła na nią, wyciągając ramiona. Poczuła na skórze dotyk nieprzemakalnych skrzydeł, przycisnęła do siebie to okrągłe i mięsiste ciało. Kaczka się szarpnęła, ostrzegając resztę, wszystkie zatrzepotały skrzydłami kilka metrów dalej. Przycisnęła mocniej ptaka, zacisnęła pięść wokół jego szyi, zanurzając go pod wodą. Chociaż kaczka stawiała coraz mniejszy opór, dziewczynka z trudem utrzymywała się na powierzchni. Rzuciła ostatnie spojrzenie na babcię. Widać było tylko czubek jej głowy, już nie była w stanie krzyczeć; niezdarnie machała ramionami, uderzała na oślep w taflę wody. Z nieruchomą kaczką w ręku, nieśmiało, podpłynęła w jej kierunku. Zatrzymała się w bezpiecznej odległości i zmrużyła oczy. Obserwowała w ciszy, jak kosmyk bladych włosów znika w ciemnościach jeziora. Po kilku sekundach w miejscu, w którym unosiło się starcze i kościste ciało, pozostał tylko delikatny ślad piany, ostatni haust powietrza, który wkrótce też się rozmył.