View Colofon
- "Um carro da Grécia antiga" translated to PT by Stepanka Lichtblau,
- "Un automobil din Grecia antică" translated to RO by Mircea Dan Duță,
- "El automóvil de la Antigua Grecia" translated to ES by Daniel Ordóñez Franco,
- "Starogrški avtomobil" translated to SL by Vesna Dragar,
- "Automobil iz stare Grčke" translated to SR by Uroš Nikolić,
- "Automobiel uit het oude Griekenland" translated to NL by Annette Manni,
- "Un’automobile dell’antica Grecia" translated to IT by Elena Zuccolo,
Marta Pustuła
Olga Czernikow
Samochód ze starożytnej Grecji
Był upalny czerwcowy dzień – tyle że w owych stronach ten czas w roku nazywano nie czerwcem, ale thargelionem albo skirophorionem. Dwaj mężczyźni opuścili mury Aten i, dyskutując z ożywieniem, wyruszyli na przechadzkę wzdłuż rzeki Ilissos. Głównym tematem ich rozmowy była miłość.
Młodszy z mężczyzn niósł pod pachą zapis pewnej mowy poświęconej tezie, że miłość jest złem; sam w to zresztą wierzył. Starszy w głębi ducha nie zgadzał się ze swoim towarzyszem, choć podniecała go żarliwość wywodu rozmówcy. Dlatego kiedy zatrzymali się pod rosłym jaworem, umościł się w trawie i zgodził się, żeby uparty młodzian przeczytał mu parę ustępów. Chwilami słuchał go z nieskrywanym zainteresowaniem, chwilami, przy powtarzających się passusach, skupiał się raczej na odgłosach cykad, a zarazem – stary szelma – układał już w głowie daleko bardziej udaną przemowę.
Upłynęło kilka tysiącleci i miasto także opuściło mury. Tam, gdzie kiedyś rozlegał się szmer Ilissos, dziś rozbrzmiewa triumfalny huk ośmiopasmowej autostrady, miejsce jaworu zajęły zaś nędzna ławeczka i kosz na śmieci. Miasto zaanektowało trawiaste polany, a rzeka stopniowo zmieniała kolor na coraz bardziej brunatny, by w końcu – z braku alternatyw – przeobrazić się w podziemny ściek. Ateny to jedyna europejska metropolia, która pogrzebała swoje rzeki.
Kiedy chłopiec skończył czytać, starszy mężczyzna teatralnym gestem zakrył oczy i zaczął skwapliwie wyliczać niewspomniane dotąd grzechy człowieka zakochanego: że zazdrośnik, że manipulator, że szantażysta… Kiedy jednak odjął dłoń od twarzy i znów oszołomiła go uroda przemądrzałego młodzieńca, nie zdołał spełnić jego oczekiwań i zwieńczyć swojego popisu retorycznego peanem na cześć roztropności tego, kto nie kocha. Pochłonęła go ponadto inna kwestia: czy najcenniejsze z naszych życiowych doświadczeń nie są raczej emanacją boskiego szaleństwa aniżeli rozumu?
Na brzegu rzeki Ilissos wyrósł hotel sieci Hilton. Wyszła z niego młoda adeptka filologii z Harvardu. Dziewczyna jakby nigdy nic wskoczyła do rzeki i popłynęła w kierunku Galerii Narodowej na konferencję „Jak serce człowieka antyku wynalazło duszę: konteksty, perspektywy, problemy”. Czymże jest jednak to drobne szaleństwo wobec wieczności zaklętej w chłopięcej twarzy!
Starszy mężczyzna miał na imię Sokrates. Nie wiedzieć czemu, wyobrażał sobie, że w każdym z nas mieszają się miłość i mądrość: nienasycony pęd do rozkoszy walczy z cnotą umiarkowania. Czy coś w ten deseń. Chcąc zaś uczynić z owego konfliktu istotę ludzkiej duszy – a trzeba wspomnieć, że przed Sokratesem dusza nie znaczyła zbyt wiele – nasz filozof porównał ją do rydwanu kierowanego przez woźnicę, który ze wszystkich sił stara się zapanować nad parą koni ciągnących w różne strony.
Trudno powiedzieć, co dokładnie symbolizują: pierwszy – piękny, biały, czarnooki, o lekko zgarbionym nosie, dobry, miłujący prawdę, posłuszny rozkazom; i drugi – krępy, niezgrabny, o zadartym nosie, oczach nabiegłych krwią i zarośniętych uszach, głuchy, butny i bezczelny. Metafora duszy-rydwanu wybrzmiała wszakże jednoznacznie:
ἐοικέτωδὴσυµφύτῳδυνάµει ὑποπτέρουζεύγουςτε καὶ ἡνιόχου.
Czy Sokrates sięgnął po symbol z dziedziny motoryzacji, żeby ostatecznie przeciągnąć ateńskiego młodzieńca na swoją stronę, przykryć niedostatki całego konceptu? Czyżby homoerotyzm dawnej filozofii doszedł do głosu i tutaj, w wyborze metafory miłej sercom ateńskich młodzieńców? Wprawdzie rydwany kiepsko sprawdzały się jako środek lokomocji na wyboistych greckich drogach, korzystano z nich jednak podczas uroczystości i obrzędów ku czci bogów, zwłaszcza zaś podczas wyścigów, które zawsze przyciągały tłumy chłopców. A może Sokratesa omamił żar południowego słońca, nazywanego wówczas zaprzęgiem Heliosa?
Wyobraźmy sobie, że w chwili, kiedy filozof porównuje duszę do rydwanu, Ilissos zamienia się w autostradę. Chciał boskiego szaleństwa? To niech ma! Niech studentka z Harvardu jedzie na konferencję taksówką… Najpierw do uszu Sokratesa dochodzi jakiś dźwięk. Zszokowane cykady zaczynają śpiewać jeszcze głośniej, ale poprzez ich brzęczenie i tak przebija się nieznany dotąd odgłos silników – jakby szum fal, od czasu do czasu zagłuszany rykiem jakiegoś monstrum. Woń jaworu ustępuje przed gryzącym zapachem ołowiu i siarki. Bez wątpienia są to pierwiastki z ziemskich czeluści, nocą strzeżone przez Hadesa, za dnia oddane pod władanie Hefajstosa. Nic nie może się jednak równać z wrażeniami wzrokowymi: stalowe rumaki i wozy bez koni z nieprawdopodobną prędkością mkną w lewo i w prawo, jedne zmierzają ku niegościnnemu wybrzeżu, skąd tunelem zjadą zapewne do Podziemia, inne pną się w górę, w kierunku estakady, gdzie niczym złota nić na kołowrotku będą się kręcić tak długo, aż palce syren wplotą je w promienie słońca. Oho, czy ktoś przypadkiem właśnie nie zatrąbił?
– Te oczy! – Filozof aż nie może złapać tchu. – Te świecące oczy!
Wieczność w osobie zdezorientowanego młodzieńca zrywa się, żeby go podeprzeć. Sokrates wstał z trawy tak gwałtownie , że o mało co się nie przewrócił. Chyba właśnie nawiedziła go jedna z jego wizji…
Być może Sokrates porównał duszę do końskiego zaprzęgu także dlatego, że nie był jeszcze w stanie wyobrazić sobie samochodu. A przecież kiedy mówił o duszy – o jej nieśmiertelności – przypisywał jej unikatową zdolność do samoczynnego ruchu.
Czy nie właśnie owa zdolność stanowi kwintesencję automobilu?
Automobil, czyli inaczej samochód, zawdzięcza swoją nazwę greckiemu autos (‘sam’) i łacińskiemu mobilis (‘ruch’). Nazwa ta miała odróżnić nowy wynalazek od innych środków lokomocji, zależnych w większym stopniu od zewnętrznej siły.
Z koniem rzecz ma się nie tak prosto: choć ludzie podkuli go, osiodłali i zaprzęgli do wozu, nie znaczy to przecież jeszcze, że takie było jego pierwotne przeznaczenie.
Sokrates kochał miasto. Mówił, że drzewa i okoliczne krajobrazy – w odróżnieniu od przechodniów – nie są go w stanie niczego nauczyć. Toteż jego młody przyjaciel musiał się nieźle natrudzić, żeby wyciągnąć go poza mury Aten.
O ile w rozmowie z urodziwym chłopcem filozof porównał duszę do rydwanu, o tyle gdy biesiadował w gronie starców, pokusił się o zgoła inne analogie. Woźnicę, dobrego i złego konia zastąpiły odpowiednio rozumna głowa, zapalczywe serce i pożądliwe podbrzusze – w innym zaś ujęciu rządzący, żołnierze i rzemieślnicy. Cnotą, która zestrajałaby ze sobą wszystkie trzy elementy duszy, była według Sokratesa sprawiedliwość.
Można odnieść wrażenie, że w nim samym połączyły się w jedno stary i młody koń. Koń ułożony i koń narowisty. Dusza sprawiedliwa i dusza owładnięta manią.
Jako nauczyciel Sokrates nawiązywał do tradycji centaurów – mitycznych pół koni, pół ludzi, którzy ze zwykłych chłopców potrafili zrobić herosów. Pewien człowiek, rywalizujący z nim o względy młodych kochanków, zaliczył go co prawda w poczet bardziej rozpustnych satyrów i sylenów, a jego mowy nazwał czystym bałamuctwem, ale przecież właśnie dzięki tym mowom – nawet jeśli sprowadziły na niego śmierć – Sokrates trwale zapisał się na kartach Historii. Jeszcze w czasach Goethego uznawano go za autorytet na miarę Jezusa.
Tyle że Jezus od samego początku należał do uciśnionej mniejszości, był nomadą, przeciwnikiem miasta i rzecznikiem miłosierdzia raczej niż sprawiedliwości. A jego triumfalny wjazd do Jerozolimy dokonał się na grzbiecie wiejskiego osiołka.
W epoce Jezusa nad brzegiem Morza Śródziemnego żył inny człowiek centaurzych talentów – dyrektor Muzejonu, Heron z Aleksandrii. Chrześcijaństwo wciąż było jeszcze w powijakach, tymczasem starożytne egipskie kulty traciły na popularności. A że Heron cieszył się reputacją miejscowej złotej rączki, kapłani zwrócili się do niego z propozycją, żeby zamienił świątynię w miejsce cudów, oczywiście za solidną zapłatą.
Heron podniósł wzrok znad rozebranego na części automatu do napojów i przyjął ofertę. Aleksandryjska świątynia wzbogaciła się o samoczynnie otwierające się drzwi, lampy z mechanizmem uzupełniania oleju czy wyobrażające bogów lalki, które poruszały się, a nawet wydawały dźwięki. Ba, wykorzystując wiedzę o działaniu pola magnetycznego, Heron zdołał umieścić pod sufitem metalowy rydwan.
Niech żyje mechanika!
Nie kto inny, a Heron zmajstrował także pierwszy silnik parowy – kulę Eola, która obracała się, wprawiana w ruch przez parującą wodę.
W czasach, kiedy Goethe był jeszcze oseskiem, inny geniusz stracił zapał do greki i łaciny, bo odkrył, że o wiele bardziej pociągają go wielokrążki, żurawie i kołowroty, które widywał w ojcowskim warsztacie. Silniki parowe zostały wynalezione na nowo z myślą o angielskim górnictwie, a James Watt postanowił poświęcić życie ich udoskonalaniu.
Brakowało jednak rzemieślników zdolnych precyzyjnie odwzorować jego projekty, nie istniał też jeszcze ujednolicony system miar i wag, dlatego napęd parowy zawojował nowoczesny świat dopiero wiele lat później.
A żeby ów rodzący się właśnie świat mógł w pełni docenić mefistofelesowy potencjał tego cudu techniki, Watt oszacował wydajność konia pracującego w kopalni i zdefiniował nową, rewolucyjną jednostkę, nazwaną koniem mechanicznym: moc silnika parowego odpowiadała mocy 10–12 zwierząt.
W wieku pary konie wciąż były zresztą wszechobecne. Ciągnęły chłopskie wozy i karety arystokratów, dyliżanse i omnibusy, ba, nawet pierwsze pociągi i tramwaje! Rozwoziły pocztę, wywoziły odpadki, ze strażnikami w siodłach patrolowały pogrążone w mroku ulice, harowały w kopalniach u boku górników i wraz z żołnierzami ginęły na polach bitwy. Konina skwierczała na rożnach, a końskiego włosia używano do produkcji szczotek czy smyczków.
Nic więc dziwnego, że pierwsze pojazdy wyposażone w silniki musiały dostosować się do realiów transportu konnego: jeździły po lewej stronie drogi i z tejże strony do nich wsiadano. A to nie koniec analogii. Samochód, tak jak konia, prowadzimy przede wszystkim za pomocą nóg, rękami korygując tylko kierunek; podobnie jak koń, auto może rozwijać różne prędkości i również jak on wymaga co jakiś czas karmienia i postojów.
Dzieje duszy: Nicolas-Joseph Cugnot, państwo Benzowie, Rudolf Diesel, Ferdinand Porsche…
Johann Wolfgang von Goethe zapewnił sobie miejsce w szkolnych podręcznikach za sprawą ballady Król olch. Jest ciemna noc, bohater pędzi na koniu, trzymając w objęciach syna, który, wabiony przez zjawy – tajemniczego króla i jego córki – umiera w finale utworu. Niektórzy psychoanalitycy dopatrują się w tekście Goethego opowieści o ofierze wykorzystania seksualnego, rozdartej między uczuciem do „dobrego” ojca a strachem przed kazirodczym oprawcą. Co zaskakujące, nikomu nie przyszło dotąd do głowy, że król olch to w istocie Bibendum, biały ludzik z reklam Michelina, obwieszczający nadejście nowej ery w dziejach transportu. Ojciec zawiódł, nie posłuchał syna, nie pozwolił mu ruszyć za Bibendumem. Tak to już w życiu bywa: najbardziej zagrażają nam ci, którzy się o nas troszczą.
Tymczasem kiedy młody Henry Ford wjechał do Detroit pierwszym amerykańskim samochodem, ludzie oburzali się na ryk silnika i lamentowali, że hałaśliwa maszyna będzie płoszyć konie. Policjanci chcieli podjąć interwencję, ale nie istniały żadne przepisy, które by im na to pozwalały. Henry przedzierał się więc pod gradem spojrzeń, zdecydowany zacząć produkować samochody na masową skalę i uczynić je dostępnymi dla każdego.
Wkrótce udało mu się obniżyć koszty montażu dzięki wykorzystaniu ruchomych taśm, których używano wówczas w ubojniach. Konsekwencją była automatyzacja ludzkiej pracy: robotnik stał przy swoim stanowisku, przez X godzin dziennie w kółko wykonując jedną czynność. A Henry musiał mu zaoferować szereg benefitów, żeby skłonić go do wytrwania w tym nużącym tańcu.
Jednak podczas gdy pracownicy ubojni co dziesięć sekund słyszeli ryk zarzynanych zwierząt, by chwilę później porcjować ich mięso, w fabrykach Forda składano ultranowoczesne pojazdy, które pozwalały ludziom zakosztować nieznanej wcześniej wolności.
Spędziłem dzieciństwo we wschodnich Czechach, w pobliżu ruchliwego węzła komunikacyjnego. Co noc do snu kołysał mnie dźwięk przejeżdżających tirów – aż w końcu i moje łóżko zmieniło się w ciężarówkę, która, załadowana pierzem i pluszakami, przekraczała granice kolejnych krajów.
Postać tirowca, który słucha radia i robi sobie postoje na stacjach benzynowych, zawładnęła moją wyobraźnią do tego stopnia, że przez pewien czas nawet strzygłem się niczym rasowy kierowca: długo z tyłu, krótko z przodu i po bokach. Tata mówił, że wyglądam jak dziewczyna. Ach, gdybyż ojcowie mieli więcej zrozumienia dla swoich synów!
Nie znam piękniejszego widoku niż kałuża rozlanej benzyny – tak wyglądałaby galaktyka moich marzeń.
Pierwsze gwiazdozbiory, jakie potrafiłem rozpoznać? Mały Wóz i Wielki Wóz.
Choć zazwyczaj gwiazd nie było widać – pod zwykłym niebem powstawało jeszcze drugie, utworzone z kwaśnych wyziewów miasta, które budziły we mnie tęsknotę szczególnego rodzaju.
Oczywiście z chwilą, kiedy osiągnąłem wymagany wiek, od razu zapisałem się na kurs w miejscowej szkole jazdy „Popelka”. Czułem, że jeśli chcę wypełnić swój los, nie mogę stracić kontaktu ze świętym czasem dzieciństwa i tamtych nocy. Krótko mówiąc, zrozumiałem, że moim przeznaczeniem jest zostać kierowcą.
Był upalny czerwcowy dzień. Na rozgrzanym od słońca parkingu stał tylko jeden jedyny samochód: škoda felicia, wyraźnie oznaczona literką „L”. O maskę opierał się zarośnięty facet w czapce z daszkiem i dżinsowej kamizelce.
– O, dzień dobry! Jak tam? Gotowy? – Pomachał mi na przywitanie, rzucił dopalonego właśnie papierosa i otworzył drzwi po stronie kierowcy.
Zestresowany wsiadłem do środka, a on podniósł z fotela nerkę z dokumentami i umościł się na miejscu pasażera. Między nami kołysał się odświeżacz powietrza w kształcie drzewka.
– No? Co robisz najpierw?
– Przekręcam kluczyk w stacyjce? – strzeliłem w ciemno.
– Taa, w sracyjce. – Skrzywił się. – Bzdura. No, myśl, młody, bo zaraz stąd wylecisz.
Aż zrobiło mi się gorąco. A chwilę później mnie oświeciło: pasy.
Instruktor uśmiechnął się zadowolony i przeszedł do objaśnień:
– Na dole, przy nogach, masz trzy pedały. Po lewej jest sprzęgło, tym zmieniasz biegi, na środku hamulec, a na prawo gaz. Zanim odpalisz silnik, upewnij się, że wygodnie siedzisz. Sprawdź lusterka. A teraz zwolnij ręczny, o tak…
Złapał mnie za rękę, żeby pokazać mi co i jak. W końcu mogłem przekręcić kluczyk i – z pomocą instruktora – wcisnąć sprzęgło, przesunąć dźwignię z zera na jedynkę, wreszcie dodać gazu…
– Ocipiałeś?! Mocniej się nie dało? Do samochodu trzeba mieć serce. Jeszcze raz, ale delikatnie, hmm?
Ze wstydu aż zaczęły mi drżeć kolana.
– Spokojnie, młody, nic się nie dzieje. – Z ojcowską wyrozumiałością poklepał mnie po udzie.
– ἐοικέτωδὴσυµφύτῳδυνάµει ὑποπτέρουζεύγουςτε καὶ ἡνιόχου.
Po pół godzinie manewrów na placu wyjechaliśmy na opustoszałą ulicę.