Poszukiwania zaczynam nieświadomie. Czuję się z nią związana w niepokojący, niewytłumaczalny sposób, a jej zniknięcie pozostawia wiele pytań. Po przebudzeniu zastanawiam się, gdzie śpi i jak żyje. Nie przestając o niej myśleć, miękko i przytulnie masturbuję się w pościeli, obserwując chmury przez uchylane okno. Mijając stoiska z owocami w naszej dzielnicy, koniuszkami palców przesuwam po skórkach pomarańczy, aż znajduję taką, która mi ją przypomina, taką o doskonałych porach.
Na jej zajęcia jogi trafiłam z powodu uporczywego bólu szyi. Fizjoterapeuta zalecił właśnie metodę Iyengara, ponieważ wykorzystuje wiele pomocy, bezpiecznych dla wyczerpanych nerwowo początkujących takich jak ja. Weszłam do studia i od razu zafascynowały mnie paski, klocki i poduszki ułożone pod ścianami, płynąca z nich obietnica opanowania, kontroli. Jednak szybko zdałam sobie sprawę, że te pomoce służyły właśnie temu, by kontrolę odpuścić. Jedyną przyjemną rzeczą na tej pierwszej lekcji była końcowa savasana, podczas której mieliśmy udawać martwych. Cudowny bezruch, podczas gdy ona chodziła wśród naszych pozbawionych życia ciał. „Nie przestawaj oddychać, podążaj za oddechem jak za nicią biegnącą przez nos, po górnej wardze. Skoncentruj się na oddechu”.
Od razu poczułam niechęć do innych uczestników, sunących ulicami ze zrolowanymi matami, powoli cedzących słowa, siedzących z boku w kwiecie lotosu przed rozpoczęciem zajęć. Marzyłam o tym, żeby wyrwać im ich jaskrawe bidony i sprawić, by wargi zadrżały im z emocji. Nie znosiłam wszystkich praktykujących jogę wokół mnie, oprócz niej. To, jak wiązała swoje mocne czarne włosy na czubku głowy, jak jej kok podczas lekcji powoli się osuwał, aż gumka puszczała i pukle rozlewały się po plecach. Jej drobna, dumna postać, spokój, z jakim siedziała po turecku, zakorzeniona w podłodze. Połączenie tego wszystkiego, tego, jak robiąc świecę, powściągliwym gestem wciskała koszulkę w legginsy, jak niczym gekon rozcapierzała krótkie palce u nóg i wciskała je w matę. Jakby zbiegało się coś, co inaczej pozostaje rozdzielone, coś, czego nie można połączyć przy całej kontroli świata.
Te włosy. Po raz pierwszy poczułam ich zapach, kiedy ćwiczyliśmy w parach. Ludzie uprawiający jogę uwielbiają ćwiczyć razem. Na szczęście prawie zawsze wykonywała te ćwiczenia ze mną, ponieważ pozostali uczniowie bali się mojej potrzeby kontroli i beznadziejnej sztywności. Natychmiast dobierali się w pary, a zostawałam sama. Trwałam tak nieruchoma, jak tylko mogłam, kiedy odciągała moje ramiona do tyłu, spychała w dół moje kręgi lub podtrzymywała szyję i wygłaszała swoje jogiczne mądrości. „Wszystko jest ze sobą połączone, ścięgna i skóra, mięśnie i kości, jeśli coś się zmienia w twojej postawie, wszystko się zmienia”. Zatracałam się wtedy w zapachu tych włosów, oszałamiającym zapachu dymiącego drewna. Wyobrażałam sobie, że ściągam z nich gumkę i przesuwam dłonią po tej dramatycznej zasłonie, a moje palce zaplątują się w jej pasmach.
Zimą spotkałam ją na ulicy. Byłam zaskoczona, widząc ją ubraną w coś innego niż strój do jogi, tym nowym połączeniem z kolorem jej skóry i oczu, które było równie dobre. Okazało się, że mieszkamy w tej samej dzielnicy. Kiedy opowiadała, jak tu trafiła, mój wzrok padł na jej szal w kolorze ochry i wyobraziłam sobie, że leży na podłodze, a ja krzyżuję jego końce pod jej łopatkami i ciągnę go do góry, aż materiał się napręża, i rozciągam jej kręgosłup, powoli, kręg po kręgu, dokładnie tak jak robiła to ze mną przy pomocy paska podczas zajęć tydzień wcześniej. Nie wiem, dlaczego ten gest tak mnie rozczulił. To bycie rozciąganą. „Wdech i wydech – mówiła, ciągnąc coraz mocniej. – Kiedy wstrzymujesz oddech, twoje ciało wpada w panikę. Kiedy nie przestajesz oddychać, ciało wie, że wszystko jest w porządku, i się dostosowuje”.
Tydzień później kazała nam związać paski i przełożyć je przez metalowe pierścienie w ścianie, po czym zawiśliśmy w tych konstrukcjach jak więźniowie. To było czyste poddanie się, ten oddech do góry nogami, forma uległości. Po ćwiczeniu przygasiła światła na suficie i pozwoliła nam odpocząć na matach. Patrzyłam na nią spomiędzy rzęs. Żółte światło, odgłos deszczu dzwoniącego o szyby, upięte do góry włosy, wszystko układało się wokół jej profilu, mocnego i milczącego. Poczułam soki spływające w dół ciała i pomyślałam o domu, w którym dorastałam, o jasnych, poukładanych dniach dzieciństwa. Myślałam o mojej rodzinie w tym domu, przemieszczającej się między pokojami, które wydawały mi się większe i jaśniejsze niż teraz. W którym momencie nastąpiła zmiana pokoleń, kiedy u tych ludzi pojawiły się zmarszczki, a meble zaczęły wyglądać staroświecko? Jej stopa z rozstawionymi palcami przy mojej głowie i jej głos. „Pierwsza przyczyna cierpienia. Nic nie jest pewne, wszystko się zmienia”.
Dwa miesiące później wybuchła pandemia i świat zmienił się naprawdę. Studio jogi zostało zamknięte, a ona zniknęła z mojego życia. Choć próbuję mówić sobie, że to nie było zniknięcie, a jedynie zmiana. Tak jak klucz nie znika, ale ląduje w innym miejscu, tak jak nasi zmarli rodzice zostawiają w naszych umysłach ślady, które odkrywamy po latach. Albo jak chmura zmienia skład. Ale jeśli nie zniknęła, to gdzie jest?
Zaczynam się za nią rozglądać w sąsiedztwie. Chodzę pustymi ulicami, mijam witryny zamkniętych sklepów, ciemne kafejki ze stołkami postawionymi do góry nogami na barze i zastanawiam się, co ona teraz robi. Plac, na którym każdego ranka był targ, tonie w słońcu opustoszały. Pod podeszwami moich butów z hałasem pękają kawałki szkła. Mijam skrzyżowanie, przy którym wcześniej się spotkałyśmy, skręcam za róg i się rozglądam. Musi gdzieś tu mieszkać. Rośliny w doniczkach we framudze okna, odbarwione grzbiety książek, czuję zapach zupy i zmywanych naczyń. W moim żołądku wije gniazdo tęsknota.
W drodze do domu mijam księgarnię i mój wzrok pada na książkę w kieszonkowym wydaniu, stojącą za szybą drzwi wejściowych. Impermanence is good news, głosi tytuł. Czuję dziwny smak w ustach. Coś nieokreślonego zdaje się przemieszczać w moim ciele. Stoję nieruchomo. Myślę: „Oddychaj, ciało się dostosuje”. To uczucie znika, idę dalej.
Zastanawiam się, czy znowu nie popadłam w manię kontrolowania. Ale to nie jest neurotyczne poszukiwanie, raczej oczekiwanie, niejasna tęsknota. Zaczęłam się swobodniej poruszać, a szyja wyraźnie mniej mi dokucza. Czasami zapominam o bólu, jedząc pochylona do przodu lub schylając się, żeby podnieść coś z podłogi. Ostatnio czuję się dziwnie niechlujnie – może z powodu braku kontaktów towarzyskich? Kubkiem z kawą nie trafiam do ust, wylewam sobie napój na sweter. Mam ochotę na luźne ubrania, mniej obcisłe spodnie. Na sandały zamiast nieodłącznych sznurowanych butów. Co więcej, podczas spaceru zaczęłam się rozglądać dookoła, czego nigdy wcześniej nie robiłam, ja, która zwykłam chodzić planowo z jednego punktu do drugiego. Patrzę na linie energetyczne rozciągnięte nad ulicami, na pnącze oplatające fasadę kamienicy i myślę o paskach w studiu jogi. Wyobrażam sobie, jak moja dłoń ginie w puklach jej włosów, jak zaciskam pięść w tej miękkiej bujności i przyciągam jej głowę ku sobie.
Wiosna naprawdę się już zaczęła i po raz pierwszy wychodzę na zewnątrz bez kurtki. Między budynkami wisi gęste, nasycone powietrze. Już odzwyczaiłam się od tego, że różnica temperatur w środku i na zewnątrz jest nieodczuwalna. Ból szyi całkowicie ustąpił. Wyciągam ręce do tyłu, rozkoszując się tym ruchem, tym oddychaniem otwartą klatką piersiową. Wypatrywanie jej stało się naturalną częścią moich wędrówek, bezrefleksyjnym nawykiem, którego celu już się nie pamięta, instynktem zwierzęcia podążającego swoim szlakiem.
– Szuka pani śladów? – pyta chłopak, gdy przechodzę przez uliczkę, przy której ona prawdopodobnie mieszka. To mnie przeraża.
– Nie – mówię, a potem, koncentrując myśli, dodaję: – Szukam kobiety, która tu mieszka.
Chłopak stoi w drzwiach i rozkłada kartonowe pudła. Dalej, między nieruchomymi samochodami, przemyka kot.
– Jak ona wygląda?
Trudno mi odpowiedzieć, twarze są niełatwe do zapamiętania, ponieważ ciągle się zmieniają.
– Niska – mówię w końcu – długie, ciemne włosy. Orientalny wygląd.
– Ma pani zdjęcie?
– Nie.
Patrzymy sobie w oczy. Chłopak rzuca pudła pod ścianę i zbiera się, aby wejść do środka.
– Była moją nauczycielką – mówię, jakby to wszystko wyjaśniało.
Tej nocy w łóżku znów o niej myślę. Coraz trudniej mi przywołać jej postać, ale to zatarcie nie tworzy dystansu, wręcz przeciwnie, wydaje mi się bliższa niż kiedykolwiek. Dochodzenie do orgazmu jest niczym napinanie się skrzeli.
Następnego dnia włóczę się po parku i dzieje się coś dziwnego. Siadam w trawie pod drzewem i bezwiednie chowam nogi pod pośladki. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Już przy siadaniu po turecku bolały mnie stawy, a teraz klęczę tu sobie spokojnie i rozglądam się dookoła, ciężkie gałęzie kasztanowca kołyszą się nad moją głową. Wstaję i obchodzę drzewo dookoła. Czy chodzę inaczej? Patrzę na swoje palce w sandałach i znów doświadczam tego delikatnego przesunięcia w ciele. Poruszam stopą, kręcąc szeroko rozstawionymi palcami, są naprawdę moje, a jednak coś się zmieniło. Nie pamiętam, czy już wcześniej widziałam te sandały. Przerzucam szal przez ramię i unosząc stopy, wychodzę z parku, pogrążona w myślach.
Nagle nie wiem już, czego szukam. Wdycham wiosenne powietrze i czuję orzeźwienie. Od wieków nie byłam tak zrelaksowana. Wszystko, co spotykam na swojej drodze, wzbudza we mnie radosny zachwyt, źdźbła trawy niesfornie wystające między kostką brukową, dobiegający przez otwarte okno dźwięk sztućców dzwoniących o talerze. Oddech niczym nić biegnie przez mój nos. Błąkając się po okolicy, odkrywam uliczkę, którą nigdy wcześniej nie szłam, i widzę wieżę kościoła z nieznanej dotąd perspektywy. Wchodzę do piekarni. Ekspedientka wita mnie jak bliską znajomą. Nie pamiętam, żebym ją wcześniej widziała. Odkąd wybuchła pandemia, nie rozmawiam prawie z nikim, więc jej serdeczność mnie wzrusza.
Tego ranka wstaję późno i na chwilę siadam wśród roślin i książek w ramie okna. Patrzę na słońce padające na otynkowane ściany po drugiej stronie ulicy, na lekko trzepoczące prześcieradło suszące się w oknie. Potem rozwijam matę i staję w adho mukha svanasanie, żeby się obudzić.
Kiedy wyjmuję pocztę ze skrzynki, wychodzi sąsiad.
– W zeszłym tygodniu ktoś o ciebie pytał – mówi.
– Kto?
Wzrusza ramionami.
– Kobieta, bardzo chuda, z krótkimi włosami. Powiedziała, że chodziła do ciebie na lekcje.
– Dziwne – odpowiadam i przez chwilę czuję się wytrącona z równowagi. Jakby ktoś pociągał za pasek. Odgarniam włosy z twarzy, zdejmuję gumkę z nadgarstka i związuję je do góry. Potem naciągam maseczkę na nos i wychodzę na ulicę. Podeszwy moich sandałów uderzają o kamienie.